wtorek, 30 kwietnia 2013

Będzie fajnie, the last one.



  – Teraz odpowiedz mi na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie. Wszystkie tak ze sobą wozisz?
  Zaśmiał się cicho i, nie odrywając wzroku od jezdni, zapytał:
   – A co jeśli nie?
  – To czemu tu razem siedzimy? – zapytałam, chociaż byłam pijana. Zapytałam, bo kalkulowałam to w głowie przez całą drogę do domu i w końcu doszłam do wniosków, że na trzeźwo też bym go o to zapytała, dlatego nawet nie zadrżałam, kiedy Aleksandar wyłączył silnik i odpiął pas.
  Spojrzał na mnie i nie pytał o szczegóły, zrozumiał od razu, co miałam na myśli i nawet mnie to nie zdziwiło. Chyba wiedziałam, że zrozumie. To było strasznie głupie, ale dzięki temu jak nasze podobieństwo do siebie objawiało się na każdym kroku, znałam go prawie tak dobrze jak siebie samą.
  – Wiesz, ile zarabiam miesięcznie?
  Zdumiało mnie to pytanie, zwłaszcza, że nie było retoryczne. Normalnie czekał na moją odpowiedź.
  – Nie wiem, z dziesięć tysięcy? Nie mam pojęcia.
  – Wiesz, które miejsce zajęliśmy w 2011 podczas Mistrzostw Europy? 
   – Wy, to znaczy kto? – zapytałam głupio. – Serbowie? Jezu, nie wiem, a zajęliście jakieś wysokie miejsce, mam ci pogratulować?
  Aleks zaczął się śmiać. Oparł się potylicą o zagłówek fotela i przymknął oczy, głęboko oddychając. Było ciemno, jakoś w granicach wpół do pierwszej w nocy. Gwiazdy bardzo mocno świeciły na niebie i chociaż wcześniej było ciepło, to wiedziałam, że na zewnątrz jest nie więcej niż dziesięć stopni. Nie chciałam wysiadać. Ale byłam skłonna to zrobić, przeczuwając, czego zaraz się dowiem.
   Jednak nie powinnam była pytać. Ale z drugiej strony, jeśli nie rozwiązalibyśmy tego teraz, to musielibyśmy kiedy indziej, a wtedy byłabym trzeźwa. Wolałam jednak mieć zniekształcone wspomnienia o kilka mojito za dużo, aniżeli wracać do nich w ostrości trzeźwości.
   – Widzisz, ty nie masz o niczym zielonego pojęcia. Kiedy ze mną rozmawiasz, poznajesz mnie w tym właśnie momencie. Większość z nich uważa, że mnie zna, bo obejrzało kilka moich głupich zdjęć i nagrań, które wrzuciliśmy z chłopakami do internetu, a ty mnie poznajesz. To jest super, bo traktujesz mnie jak człowieka. Dla ciebie jestem Saszą, nie Aleksandarem Atanasijeviciem. Kiedy rozmawiamy, nie myślisz ani o moich pieniądzach, ani o sławie, prawda?
  – Prawda – przyznałam, spoglądając w jego błyszczące szaroniebieskie oczy, i z trudem powstrzymywałam łzy, które stały mi w gardle. Naprawdę nie planowałam, że zaczniemy się tak dobrze dogadywać. Ja nie byłam skończoną suką, ale z drugiej strony nie mogłam poradzić nic na to, że gość mnie w ogóle nie pociągał. – Ale kiedy dawałeś mi swój numer, nie miałeś pojęcia, że tak jest.
   – Jasne, że miałem – parsknął i uśmiechnął się jaśniej niż księżyc. – Wiem, jak reagują na mnie dziewczyny, które mnie znają jako sportowca, i te, które w ogóle nie interesują się siatkówką. 
   Westchnęłam ciężko i spojrzałam przez szybę na swój dom. Był tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Nie chciałam zostawiać tego tematu rozgrzebanego w taki sposób. Ale bałam się, że jak mu wprost powiem: "Sasza, przykro mi, ale nie", to zrobię mu krzywdę. A poza tym stracę dobrego kumpla, którym Atanasijević na pewno mógłby się w niedalekiej przyszłości stać. 
  – Idę, Sasza, dobrze? Jestem zmęczona i pijana, nie powinnam była cię o nic pytać.
  – Co ty mówisz – uśmiechnął się. – Po pijanemu zawsze ludzie są bardziej szczerzy. Ale dobrze, idź, połóż się. Śnij pięknie.
  Złapałam go za rękę, a on pocałował mnie na pożegnanie w srebrny pierścionek po babci. Kiedy wchodziłam do domu, nie oglądałam się za siebie, ale nie zatrzymałam się też w salonie, gdzie Dawid oglądał jakiś program o rokowaniach giełdowych. Weszłam do siebie, zapaliłam błękitne lampki choinkowe nad łóżkiem i stanęłam w oknie. 
  Oczywiście samochód ciągle stał na dole, a Aleksandar czekał, aż mu pomacham. 
   Przesłałam mu całusa i poszłam się popłakać. 


  Nigdy nie paliłam, ani nie lubiłam smrodu papierosów, ale kiedy patrzyłam na wyluzowaną Konstancję, sama miałam ochotę puścić dymka. 
   – Stara – przerwała mi moje żałosne miauczenie. – Czy odrzuca cię myśl o pocałowaniu go?
   Musiałam nad tym pomyśleć. Musiałam przypomnieć sobie sytuację z poprzedniego dnia, jak jedliśmy obiad i nazwałam go Saszą, a on zachował się tak, jakby chciał wziąć moją twarz w dłonie i mocno mnie pocałować.
   – No odrzucać mnie nie odrzuca, ale to tak jak...
  – Pytałam, czy cię odrzuca – wtrąciła mi się znowu, nie odwracając nawet w moim kierunku twarzy. Oparta o zniszczony fotel pławiła się w gorących, wiosennych promieniach słońca. 
   – No nie – burknęłam. 
   – A lubisz go? – zapytała zatem.
  – Lubię, ale bardziej jak...
   Tym razem nawet nie wymówiła słowa. Spojrzała tylko sugestywnie, i bardzo morderczo swoją drogą, a ja westchnęłam.
  – Pytałaś, jakie jest moje zdanie – przypomniała, wzruszając ramionami – a moje zdanie jest takie, że skoro go lubisz i nie przeszkadza ci myśl, że miałabyś go pocałować, to powinnaś brać. Jak będziesz tak przebierać, to zostaniesz starą panną.
  Naprawdę, ze wszystkich pomysłów Konstancji ten wydawał mi się najgłupszy. Już większy sens odnajdywałam w opcji: jedziemy na koncert One Direction i pytamy Louisa, czemu goli nogi. 
   – No bo, stara. Sama mówiłaś, że w Polsce pobędzie jeszcze trzy tygodnie, a potem jedzie do Serbii i będzie tam... Kiedy zaczyna się ta cała liga?
  – W październiku – przypomniałam sobie daty wyczytane na Wikipedii. Przeważnie wszystko zaczynało się w październiku. – Nie byłoby go około czterech miesięcy.
  – No to... – miała coś dodać, ale nagle zamarła, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się jak wilk. – Liczyłaś, czyli już o tym myślałaś.
   – Trochę tak – przyznałam płaczliwie, podciągając nogi na swoje wiklinowe krzesło i zerkając na dumnego Kościuszkę, który z balkonu Cafe Wolność był doskonale widoczny w całej swojej posągowej postaci. – No bo oni z Cupkiem mają kontrakt do przyszłego roku i gdybyśmy potem chodziły z Sarą na mecze, to nie chciałabym, żeby były jakieś kwasy. Poza tym naprawdę go lubię i wolałabym nie robić mu przykrości.
   – Aha – powiedziała moja przyjaciółka Konstancja, choć nie odrywała przy tym wzroku od kelnera, który wymieniał jej przepełnioną popielniczkę. Najpierw był fajny, a potem zobaczyła jego długie paznokcie gitarzysty i zrezygnowała.
  – Znaczy się z litości – powiedziała trochę złośliwie, a ja nawet nie zaprzeczałam, bo tym razem miała w sumie rację. Ta opcja była rezultatem wyrzutów sumienia. – Ale masz rację, spróbuj. Nie masz nic do stracenia, a skoro koleś za niecały miesiąc wyjeżdża... i potem jeszcze nie wraca przez ponad trzy miesiące, to może się odkocha albo zdąży zapomnieć. Bierz go i nie marudź. 



   Na wszelki wypadek opierałam się o samochód, bo wiedziałam, jak moje ciało potrafi reagować w chwilach presji, a średnio widziało mi się wyszorować zęby betonem. Dzięki temu, kiedy chłopaki wyszli, wyglądałam bardzo seksownie i nonszalancko. Tak seksownie i nonszalancko, że Atanasijević zrobił obrót na pięcie i chciał uciec z powrotem w głąb hali. 
   Moim wybawieniem w tej sytuacji okazał się Kłos, który otoczył go ramieniem i mocno przytulił do swojego boku.
   – Cześć, Lea – zawołał wesoło Cupko, a każdy jego ruch emanował taką energią, że gdy chodził, przypominał trochę Tygryska z Kubusia Puchatka, bo tak podskakiwał. 
  – Cześć, panowie – pomachałam do nich ręką, w której trzymałam kluczyki. 
   Było ich czterech: Sasza, Cupko, Kłos i Zator. Nagle, nie wiadomo w ogóle skąd, zza kolumny po lewej stronie chłopaków wyskoczył jeszcze Muzaj i zarzucił swoją grzywką. 
   Aha.
  – Co tu robisz? – zapytał słabo Aleksandar, a minę miał tak niepewną i nerwową, że aż sama się przestraszyłam.
   – Masz gości? Jezu, przepraszam – palnęłam i od razu miałam ochotę położyć się pod koła swojego fiata. To był pierwszy raz, kiedy źle odebrałam reakcję faceta w stosunku do mnie. Czułam się tak głupio, że pewnie zrobiłabym się cała czerwona, gdybym nie miała dobrego powodu się tam znajdować. 
   – Nie mam gości – rzucił od razu Alek, mrugając zupełnie otępiały. – Po prostu myślałem, że wczoraj... Że, no wiesz – podrapał się po skroni, pewnie bardziej niż rozmową na temat wczorajszego wieczora, zażenowany obecnością kolegów. 
   Niewiele myśląc, zaczęłam go ratować.
   – Po prostu pomyślałam, że wpadnę ci coś ugotować. Skończyłam zajęcia dwie godziny wcześniej, więc wskoczyłam na zakupy, bo jeśli od wczoraj nic się nie zmieniło, to masz w lodówce tylko keczup i trzy parówki.
  Sądziłam, że chłopaki zareagują na tę wiadomość jakimś szyderczym śmiechem. 
  A Kłosowi na przykład rozbłysły oczy jak przeciwmgielne w moim samochodzie.
   – Ja też mam w lodówce tylko keczup i trzy parówki! 
   – A ja tylko światło! – pociągnął Zator.
  – A ja nawet nie mam lodówki – krzyknął najgłośniej Maciek Muzaj i podniósł wysoko brodę, jakby nagle był pawiem z wielkim ogonem, a nie Maćkiem Muzajem ze strasznie dennym żartem.
   – Nieśmieszne – powiedział Cupko i na pocieszenie klepnął go w plecy. Później spojrzał na mnie, na Aleksa i zrobił trochę urażoną minę. – Bardzo dziękujemy za zaproszenie.
  – No, nie ma za co – wzruszyłam ramionami. – Nie wiem, czy wszyscy się pomieścimy przy jednym stoliku, ale cieszę się, że wiecie, iż jesteście mile widziani.
  – Serio? – Kłos uśmiechnął się, jakbym dała mu poprowadzić bentleya. 
   – Jasne, że serio. Aleks, jesteś samochodem? Nie? To spoko, to wsiadaj do mnie.
   Chłopcy popakowali się według własnych ustaleń, a zanim doszli do jakiegokolwiek porozumienia, my z Aleksandarem zdążyliśmy już dawno zająć swoje miejsca w moim białym fiacie i poczuć, jak to jest, kiedy zapada krępująca cisza.
  – Nie, błagam, tylko nie to – jęknęłam, uderzając głową w kierownicę. – Tylko nie rób mi wyrzutów. Byłam pijana, wiesz o tym.
  – Wiem – odpowiedział, wzruszając ramionami. – Nie robię ci wyrzutów. Tylko nie rozumiem, po co przyjeżdżałaś. To trochę bez sensu. Do tej pory dałem radę na mrożonkach i pizzy, a skoro nie masz ochoty mi nic zaoferować, to chociaż nie wpychaj mi wykałaczek w spojówki.
  Tamci jeszcze trzaskali bagażnikami w swoich albo kolegów autach, więc mogłam bez oporów spojrzeć w kierunku Atanasijevicia i zamrugać dwa razy.
   – Gdybym nie miała ochoty ci nic zaoferować, kolego - powiedziałam bardziej chłodno niż planowałam – toby mnie tu nie było, nie uważasz?
   I wtedy cały mój samochód zajaśniał. Przysięgam, nie mam pojęcia, jak to się stało, ale nawet chłopaki spojrzeli w naszą stronę, bo chociaż Aleks tylko się uśmiechnął, to odniosłam wrażenie, że błysnęliśmy jak Gwiazda Śmierci, kiedy Anakin rozwalił ją od środka.
   – Czy to jest dobry moment – zapytał chaotycznie Aleksandar – żebym cię pocałował?
  – Myślę – pokiwałam głową z miną znawcy – że lepszego już nie będzie.
  Chciałabym powiedzieć, że wtedy poczułam szaloną miłością płynącą z jego do moich ust. Albo chociaż, że był namiętny i dziki, aż moje organy rozrodcze zapulsowały w ulubiony sposób. Ale on tylko położył dłonie na moich policzkach i najgrzeczniej jak tylko potraficie to sobie wyobrazić, pocałował mnie w kącik ust. 
  Spojrzałam na niego, jakby dostał piłką w łeb od Grozera, ale tylko uśmiechnął się wesoło i kiwnął kciukiem w stronę przedniej szyby.
  – Debile patrzą. Dokończymy kiedy indziej.
   I ja już wtedy totalnie wiedziałam, że będzie fajnie. Będzie nam najlepiej jak tylko się da.



Skończymy to tak, okej? Miało być więcej, ale po co, skoro tak jest dobrze? Polecimy z dalszym materiałem i to będzie dużo prostsze. Chcę wam podziękować, że nie zapomniałyście i powiedzieć, że kocham was jak Iron Maiden, moją torbę z wielkim trójkątem, mentolowe slimy i mojito. Najmocniej.

Do usłyszenia w możliwie przystępnym czasie!

wtorek, 16 kwietnia 2013

Będzie fajnie, part four.


– Zostaniesz na meczu – powiedział Aleks, kiedy podaliśmy już do stołu. A raczej do stolika na kawę, bo rąbnęliśmy się na wielkie poduszki położone bezpośrednio na podłodze. Nie było to pytanie, tylko stwierdzenie. 
– Żartujesz? – parsknęłam śmiechem, prawie dławiąc się przy tym makaronem. – Ja muszę jechać do teatru. O dziewiętnastej jest spektakl mojej nauczycielki od warsztatów teatralnych. Jak się nie pojawię, będzie psioczyć.
– To możemy jechać razem po meczu. Skoro mecz zaczyna się o piętnastej, to jeśli wygramy w trzech setach, to za piętnaście piąta najpóźniej będziemy mogli się zwinąć... – zaczął rozwlekłe kalkulacje i czekałam tylko, aż rozbłyśnie mu żarówka nad głową, rzuci talerz w pizdu i dopadnie szafy, pytając, w której koszuli wygląda lepiej. 
  – Możesz mi zagwarantować, że wygracie w trzech setach? – uśmiechnęłam się ironicznie.
– Tak. Jacek powiedział, że wystawi mnie dziś w podstawowej szóstce, więc mogę ci to... – zważył słowa – może nie tyle zagwarantować, co obiecać, że zrobię wszystko, żeby skończył się dostatecznie szybko, żebyśmy mogli zdążyć na spektakl.
  Podrzuciłam ręce, kompletnie rozpierdzielona.
  – Serio, pójdziesz ze mną na spektakl? Po polsku?
– Jeśli dzięki temu zostaniesz na meczu, to tak – i uśmiechnął się szeroko, a ja parsknęłam jeszcze większym śmiechem, nie tylko dlatego, że to sprawiało wrażenie lekkiego zniewolenia w porywach do psychopatycznego zauroczenia.
Po prostu miał na zębach trochę bazylii.
– Ale, Sasza... – jęknęłam, a on momentalnie zamarł, starł z twarzy uśmiech i wpatrzył się we mnie, przekrzywiając głowę.
– Jak mnie nazwałaś? – wykrztusił, mocno mrugając.
  Trochę zgłupiałam, dlatego szybko zrobiłam w głowie przegląd tamtej sytuacji. Chyba nie powiedziałam do niego „rycerzu mojego serca”, prawda?
  – Sasza. Tak się mówi na Aleksandrów w Rosji.
  – W domu tak na mnie mówią – wyznał z pewnego rodzaju zdumieniem i wzruszeniem. – W Polsce wszyscy nazywają mnie Aleks albo Olek, albo po prostu Aleksandar. 
– No cóż – mruknęłam, spuszczając oczy na swój makaron z sosem carbonara, bo Atanasijević wyglądał tak, jakby w akcie dziękczynności planował mnie czule pocałować, a ja nie przepadałam za tym rodzajem spojrzeń.
A przynajmniej nie wtedy, gdy kogoś totalnie uwielbiałam, ale nie miało to żadnego odbicia na chęci pocałowania go. Ewentualnie negatywne.
– W każdym razie – powróciłam do głównego tematu, nawijając swój wstążkowaty makaron na widelec – ja w sumie nie chcę iść na ten mecz. Tak naprawdę, to ja nie mam zielonego pojęcia, o co w siatkówce chodzi.
W odpowiedzi usłyszałam One Night Only i wcale nie śpiewał ich Aleksandar. Aleksandar tragicznie, uparcie milczał i tak się tego milczenia nie spodziewałam, że aż uniosłam wzrok znad żarcia.
  I poważnie się przestraszyłam, że coś mu się stało. 
  Siedział z uchylonymi ustami i oczy wybałuszał tak bardzo, że wyglądał jak rybka wyjęta na rozpalony słońcem bruk.
Jejku, może on był syrenką?
– Wszystko okej?
– Jak to nie masz pojęcia, o co chodzi w siatkówce? O stara, nie ma bata, że ja cię stąd wypuszczę w takim stanie. Zjadaj szybko i zaczynamy edukację.


– Dzień dobry – powiedział kulturalnie Aleksandar i zrobił taki ruch, jakby w ostatniej chwili powstrzymał się przed dygnięciem.
Moja mama uniosła wzrok znad książki, zdjęła okulary do czytania i po chwili wpatrywania się w Atanasijevicia, stwierdziła:
– Znam cię. Wisisz nad moją lodówką.
Sasza miał taką minę, jakby w najgłębszych odmętach swojej głowy szukał jakiegoś polskiego powiedzenia albo kolokwializmu, które mogłyby brzmieć podobnie do tego, co powiedziała moja mama, i w końcu tylko zamrugał, i uśmiechnął się pięknie.
Mama spojrzała na mnie, ja spojrzałam na nią i obie zagryzłyśmy na wargach śmiech, który próbował z nas wyciec.
  – Mamo – zaczęłam po angielsku – to jest Aleksandar. Aleksandar, to jest moja mama, gdzieś w oddali jest mój tata...
  – A Sara?
– A Sara ma lekcje origami – odpowiedziała moja mama z taką miną, jakby jej rzeczywistość właśnie założyła płaszcz z wysokim kołnierzem i wielkie, przeciwsłoneczne okulary. Znaczy się: bardzo podejrzanie. 
Mama kojarzyła twarz Saszy, bo Sara zdołała przemycić do kuchni wielki naścienny kalendarz Skry, na którym były twarze wszystkich zawodników, a mama miała doskonałą pamięć fotograficzną. 
  Poza tym była naprawdę śliczna, elegancka i inteligentna, mówiła biegle trzema językami obcymi i doskonale malowała. Za to każda jej próba interpretacji książki kucharskiej, kończyła się interwencją gaśnicy i mojego taty.
– Czy mogę wam jakoś pomóc? – mama czule próbowała nam zwrócić uwagę, że w jej ręku znajdował się „Wywiad z wampirem” i to wcale nie bez powodu.
– W sumie chyba nie – zaczęłam ostrożnie, dobrze dobierając słowa, co było dla mnie jeszcze trudniejsze, bo w chwilach kryzysowych mój angielski ograniczał się do frazy „I'm potatoe”, która w tej sytuacji mogła się nie sprawdzić. – Chciałam tylko... Bo Sasza... my... A jak Cisz i do Nowego...
Serb i moja mama spojrzeli na mnie jak na wielkie, zwariowane dziwadło i Sasza wyciągnął rękę w moją stronę, trochę tak, jakby chciał mnie obronić przed atakiem. 
Oczywiście nikt normalny nie zwróciłby uwagi na coś takiego. To trzeba być mną – skończonym głąbem z biologii, który najbardziej marzy o tym, żeby zostać psychologiem i w związku z tym wertuje książki o mowie ciała, robiąc bardziej skrupulatne notatki niż na polskim. 
Wyciągnął rękę, jakby próbował mnie osłonić. To był gest opiekuńczy, sugerujący, że jest w stanie dać mi poczucie bezpieczeństwa. Ba, że daje mi je, że będzie mnie bronił i mnie osłaniał. 
Aleksandar Atanasijević osłaniał mnie przed moją własną głupotą. 
– Przede wszystkim, bardzo miło mi panią poznać – zaczął Aleksandar z pięknym uśmiechem, na widok którego moja mama aż uniosła brew. – Przypuszczam, że Lea mówiła pani, że ma spektakl swojej pani profesor, na który zaprosiła, Lea, nie pani profesor, również mnie, więc pomyślałem, że fajnie, może podszkolę trochę polski na tym bardziej zaawansowanym kulturalnie poziomie. Jest dość późno, więc pewnie prosto z teatru Lea byłaby w domu około dziewiątej, ale w związku z faktem, że z kolegami z pracy umówiliśmy się dziś na drobne świętowanie... – Sasza pewnie stwierdził, iż gdyby teraz powiedział mojej matce, że jest światowej sławy siatkarzem, który dzisiaj wraz z zespołem prawie zapewnił sobie piąte miejsce w lidze, zabrzmiałby gburowato, więc próbował nie kłamać i jednocześnie się nie przechwalać. Nie wiedział oczywiście, że moja matka doskonale wie, kim on jest. Dzięki Sarze. – Hm, sukcesu, który udało nam się osiągnąć, pomyślałem, że byłoby fajnie, gdyby Lea mi towarzyszyła na tej kameralnej imprezie. Ja będę samochodem, więc absolutnie nie ma mowy o żadnym alkoholu, odwiozę Leę najpóźniej o pierwszej, poczekam, aż wejdzie do domu, zamacha mi z okna swojego pokoju i dopiero wtedy odjadę. Moje pytanie brzmi, czy pani się na taki układ zgadza?
  Coś wam powiem. To słodkie, prawda? 
Tylko że kurewsko żenujące. Ja od trzech miesięcy byłam pełnoletnia. Naprawdę, bywałam na imprezach i to bardzo dużych. Alkohol też już piłam i to nawet w całkiem młodym wieku, więc umiałam go dawkować. Ostatecznie mogłam po spektaklu zadzwonić do rodziców i powiedzieć: „Hej, będę później, bo idziemy na afterparty”, a oni powiedzieliby: „Spoko”, bo mi ufali i wiedzieli, że dam sobie radę. 
  Z tym że jak zaproponowałam taki scenariusz Aleksandarowi, aż złapał się za głowę. Nie miałam pojęcia, skąd się ten koleś urwał.
Moja mama też nie, poznałam to po tym, jak długo zastanawiała się nad odpowiedzią. Pewnie wyglądała w tym jakiegoś podstępu.
I to chyba nawet seksualnego.
Kiedy wpadłam na pomysł, że moja mama mogła to odebrać w ten sposób, aż podskoczyłam. Skupiłam jej wzrok na sobie i dałam wyraźnie znać, żeby czegoś nie palnęła.
  – Zatem odwieziesz Leę do domu, tak?
– Oczywiście – zapewnił solennie Sasza, tak jak to w jego przypadku bywa, wyglądając jak anioł. 
– No dobrze – stwierdziła swobodnie, tak jak od początku zapewniałam o tym Atanasijevicia, ale nim wróciła do swojego Wywiadu, postanowiła sobie jeszcze trochę z Serba pożartować. – Bardzo miło mi cię poznać, Aleksandarze. Ładnie dziś grałeś, gratuluję statuetki. A teraz spadajcie, bo zostało mi ostatnie dwadzieścia stron.
  Beata Miksa – moja mama. 


  Całe szczęście do Szóstego Liceum Ogólnokształcącego imienia Joachima Lelewela w Łodzi konkretnie klasy teatralno-filmowej, chodzą głównie ludzie, którzy w jakimś stopniu rzeczywiście interesują się teatrem. Przynajmniej tacy właśnie ludzie byli na próbie generalnej spektaklu pani profesor Ciszowskiej, czyli mojej nauczycielki od warsztatów teatralnych i wiedzy o filmie i teatrze. Musicie mi zaufać na słowo, że w klasach teatralnych nie bywają ludzie, którzy interesują się sportem, więc nikt poza Aśką – koleżanką z klasy maturalnej, która znała kogoś w marketingu Skry i bywała na meczach – nie rozpoznał mojego kolegi sportowca. Pytali mnie tylko, co mi do łba strzeliło, żeby zabierać na polski spektakl kogoś, kto jest Serbem.
– Hm – odpowiadałam wtedy – kompromis.
Od siebie mogę dodać tylko tyle, że Aleksandar przez całą godzinę siedział jak urzeczony i nie odrywał wzroku od sceny. 
W przeciwieństwie do mnie.
  To nie był najlepszy spektakl Ciszy. Ale przynajmniej dał mi czas, żeby uświadomić sobie, że Sasza mnie w ogóle nie jara i że wywołuje u mnie emocje podobne do tych, jakie żywię do Dawida – mojego brata. 
  Sytuacja miała się zupełnie inaczej w Bełchatowie. 
  Buenos Aires, bo tak nazywała się restauracja, pod którą zaparkował Aleksandar, była raczej niewielka. Już na zewnątrz słyszałam latynoską muzyką i widziałam wielkich siatkarzy, panoszących się w kolorowych sombrero. To musiała być jedna z częściej odwiedzanych przez nich knajp, bo Aleksandar wszedł jak do siebie, a ja prawie potknęłam się o jedno z zielsk stojących w donicach, które były poustawiane na schodach wejściowych. Na górze wyglądało to trochę tak, jakby były dwie sale. Przypuszczałam, że jedna była normalnie użytkowa, a w drugiej zaklepywało się rezerwację. Zastanawiało mnie więc – skoro wszyscy siedzieli w tej, gdzie trzeba było złożyć rezerwację – czy tak totalnie wierzyli, że wygrają, czy po prostu planowali tu przyjść również po to, by zajeść smutki. 
  Jak wspominałam, sytuacja miała się inaczej niż w teatrze. Kiedy tylko weszłam, a latynoska muzyka otoczyła mnie ściśle jak polarowy kocyk w niedźwiadki, od razu zostałam dostrzeżona. Ba! Maciek Muzaj na mój widok podskoczył, rozlał piwo, wsadził rękę w quesadille Bąkiewicza i zawołał: „Przeznaczenie!”. Sasza tylko spojrzał na niego i pokręcił głową.
  Naprawdę, wszyscy po kolei zaczęli się witać z Aleksem i mnie mówić „cześć” w taki sposób, jakbyśmy się znali od zawsze. Nie byli to wprawdzie wszyscy zawodnicy, których widziałam na boisku, a niektórzy byli ze swoimi kobietami, ale naprawdę zgraja była imponująca. 
  A ja kojarzyłam tylko Maćka Muzaja i Winiarskiego.
  Sasza posadził mnie na krześle obok kolesia z ciemnymi oczami, który na mój widok uśmiechnął się prawie tak samo jak Sasza i powiedział, że jest Cupko.
– Tak – stwierdził Sasza, składając dłonie – to jest Cupko. Jakby chciał ci coś zrobić, to wołaj Karola... Kate – szturchnął w ramię faceta, który miał na nazwisko Kłos i pamiętałam to z meczu, choć nie miałam pojęcia, czemu powiedział do niego per Kate. – Pilnuj Lei, jest pod moją opieką. Ja idę coś zamówić. Na co masz ochotę?
– A nikt do nas nie przyjdzie? Jakiś kelner? – zapytałam z nadzieją i zrobiłam to chyba trochę zbyt ekspresywnie, bo Atanasijević odebrał to najwyraźniej jako paniczny strach, a ja tylko miałam nadzieję, że obsłuży mnie ten pan z fajnym tyłkiem, który był chyba jakąś pochodną Latynosa.
  Aleks ukucnął przy moim krześle i spojrzał mi bardzo mocno w oczy, wyjątkowo zachowując całkowitą powagę.
  – Oni się tylko wydają tacy straszni, serio – powiedział. – Są duzi i wszędzie ich pełno, ale poza tym są całkiem sympatyczni. Ja za chwilę wrócę, pójdę ci po coś do picia. No i powinnaś coś zjeść, w końcu od naszego obiadu nic nie jadłaś.
  Kiedy tak przy mnie kucał i był taki słodki i opiekuńczy, zachciało mi się płakać, bo tak bardzo nie jarał mnie w żaden seksualny sposób.
Tym bardziej zadziwiłam samą siebie, gdy położyłam mu ręce na policzkach i powiedziałam, że on też nic nie jadł.
Rozpromienił się wtedy jak słońce i, przekręcając głowę, cmoknął mnie w wewnętrzną stronę dłoni.
  – Dlatego zamówię nam coś pysznego i zaraz wracam, okej?
A ja wtedy już nic nie mówiłam, tylko pokiwałam głową i on pobiegł.
Lea, kurwa, ogarnij się.
Wypiłam bardzo dużo mojito i dwa piwa. O dwa piwa za dużo. Oczywiście po pierwszym mojito od razu się wyluzowałam, zaczęłam trajkować z misterem Cupko, który był tak samo postrzelony jak Sasza albo nawet jeszcze bardziej, a do kompletu z nimi był jeszcze Karol vel Kate vel Kłos. Po drugim mojito doszłam do wniosku, że oni nie byli trzema muszkieterami tylko fantastyczną czwórką, bo dostrzegłam jak całkiem brzydki facet – podobno Zator – przesyłał w stronę chłopaków i moją tęskne spojrzenia. Jemu zostały tylko trochę mackowate ramiona jego branki.
  W pewnym momencie dosiadł się do nas Maciek Muzaj z drugiego końca stołu.
  – Hej, kolego – powiedziałam po polsku rozweselona pierwszym piwem – a osiemnaście to kolega już skończył?
– Moja droga – prychnął Muzaj, próbując nonszalancko oprzeć się łokciem o stolik, ale nie trafił i prawie wybił sobie zęby. Niezrażony jednak szybko naprawił swój błąd i kontynuował. – Już nawet nie pamiętam, kiedy skończyłem osiemnaście. Ten czas tak szybko płynie.
– No – pokiwał głową Kate Kłos i spojrzał na Maćka ze współczuciem – starość nie radość, dropsy nie tic-taki. 
– Hej – zawołał zdezorientowany Cupko, kiedy przybiliśmy z Karolem piątkę i zaczęliśmy się śmiać. – Nie ma gadania po polsku, jak jestem pijany, bo nic nie rozumiem! Co to jest „dropsy”?
– To jest takie miętowe coś, co niewątpliwie by ci się przydało – powiedział Maciek Muzaj i spróbował przybić z Karolem piątkę, ale Kłos spojrzał na niego wzrokiem z rodzaju „Serio, stary?” i wrócił do sączenia swojego piwa.
– Potańczyłabym – westchnęłam ciężko i klapnęłam plecami o oparcie krzesła, kładąc głowę na ramieniu Saszy. Byłam już po trzech mojito i prawie dwóch piwach, a znajdowaliśmy się w Buenos dopiero od półtorej godziny, więc dla mnie, osoby pijącej bardzo sporadycznie, była to dawka wystarczająca.
– No to wyciągnij Winiara – zaproponował Kłos, bardzo z siebie zadowolony – wywija jak Maserak. 
Posłuchałam przez chwilę dziwnej latynoskiej muzyki i skrzywiłam się ostentacyjnie.
– Nie, potańczyłabym do Bad Boys Blue. To nie jest Bad Boys Blue.
– Zdecydowanie – zgodził się Atanasijević z taką samą pasją jak moja, a potem parsknął śmiechem.
– Ej – szturchnęłam go w żebra, udając oburzenie, ale nie przejął się ani trochę, tylko cmoknął mnie w sam czubek głowy bezkonfliktowo leżącej sobie na jego ramieniu.
– Idę po piwo – niczym archanioł obwieścił pan Pliński – ktoś coś?
- Ja chcę - odparł Kate i popatrzył po szklankach moich, Cupka i Muzaja, bo prowadzący Aleks siorbał sobie powolutku wiśniową Colę. – Cupko chce. Lea?
Wzięłam głęboki wdech. W sumie, to napiłabym się jeszcze. Miałam szofera, chłopaki byli spoko, i w ogóle. Ale bałam się swoich reakcji. Wiedziałam, jaka jestem po alkoholu. Zaczynam bardzo dużo gadać, czasem rzeczy, których nie powinnam, i robię się słodka. Nie ma osoby, której będąc pijaną, bym nie lubiła. Wręcz przeciwnie – wszystkim wyznawałam miłość, jeśli doszło do odpowiedniej dawki. Poza tym wychodziłam z założenia, że damy się nie upijają, a przynajmniej nie w trupa.
Zaczęłam się więc zastanawiać, czy jeśli wypiję jeszcze jedno piwo, to będzie za dużo czy jeszcze nie. Spojrzałam na Aleksandara, on spojrzał na mnie i po chwilowej, niewerbalnej konsultacji, oboje pokręciliśmy głowami.
– Nie, mnie weź Colę – poprosiłam.
Wtedy przeszło mi przez myśl, że owszem – spędziłam cały dzień z Atanasijeviciem. Ale to był nasz pierwszy wspólny dzień, a on reagował tak, jakby mnie doskonale znał. Resztki zdrowego rozsądku dopilnowały mnie, żebym się go nie spytała, skąd mnie tak dobrze znał. Chyba bałam się usłyszeć odpowiedzi.
– Mnie też weź piwo! – zawołał Maciek Muzaj, ale pan Pliński tylko spojrzał na niego z dezaprobatą i miał rację, bo Maćkowi Muzajowi już zdecydowanie wystarczało.
Tak jak mnie wystarczało natarczywego wzroku Winiarskiego na mojej rozgrzanej twarzy. 




Aroma ma problemy osobowościowe, dajcie jej się ogarnąć.