niedziela, 31 marca 2013

Będzie fajnie, part three.


Miałam samochód, który dostałam od brata na osiemnastkę. To był dla niego żaden problem, ponieważ zajmując się marketingiem sieciowym, w wieku dwudziestu trzech lat dorobił się już naprawdę kosmicznych pieniędzy, a poza tym to był spadek po jego narzeczonej, która wyjechała do Kazachstanu.
  Z dnia na dzień.
Z jedną walizką.
  Bez słowa uprzedzenia.
  Dzięki temu nie musiałam mieszkać w bursie, jeździć do szkoły busem i mogłam zawozić moją małą siostrę na wszystkie mecze, o jakich tylko marzyła.
No, i oczywiście uciekać do Bełchatowa na wagary, żeby spotkać się z Olkiem Atanasijeviciem. W kwestii licznika miałam jeszcze coś wymyślić.
  Kiedy minęłam Tuszyn i mój dom, wykonałam już trzy telefony na numer pozostawiony mi na bilecie dwa tygodnie wcześniej, ale nikt nie odbierał. Czy byłam zawiedziona? Jezu, nie. Byłam tylko monstrualnie wściekła, bo gdzież indziej miałam się podziać? Napisałam mu więc esemesa o jakże uroczej treści: 
  „Wow, jak super, że dałeś mi swój numer i odbierasz telefony, dzięki!” 
Przez chwilę stwierdziłam nawet, że skoro nie zamierza odpowiadać na moje wezwania, to chyba rzeczywiście byłoby lepiej, gdybym wróciła do domu. Ale w tym momencie usłyszałam Upiora w operze.
  – Przepraszam, mam trening – wypalił od razu, nawet nie czekając na moje „halo?”. Był jeszcze trochę zziajany, więc jeśli nie okłamywał mnie co do tego treningu (no wiecie, znam kilka innych czynności, po których się sapie), wyglądało to tak, jakby urwał się w połowie truchtania, żeby tylko sprawdzić czy nie ma jakichś nieodebranych połączeń. Zastanawiało mnie tylko, skąd wiedział, że to właśnie mój numer. Chyba, że on tak wita wszystkich. Tak jak moja babcia kiedyś wszystkich witała hasłem: „RMF fm, muzyka najlepsza pod słońcem”. – Coś się stało?
– Uciekłam z kartkówki z trygonometrii i nie mam gdzie się podziać do piętnastej – wyjaśniłam, czekając, aż zrobi się zielone, i rozglądając przy okazji, czy nigdzie nie stoi policja gotowa wyciągnąć ode mnie haracz za rozmawianie w trakcie jazdy.
– I pierwszą osobą, o której pomyślałaś, byłem ja? – spytał wesoło. – No wiesz, to mi schlebia!
– Nie cukruj, bo pójdzie w boczki. O której mogę się pojawić?
  – Najpóźniej za godzinę powinniśmy skończyć. Po prostu czekaj pod Energią, dobrze? – W tle rozmowy usłyszałam donośny huk, aż podskoczyłam, zwłaszcza, że zlał się z dźwiękiem klaksonu, którym zostałam potraktowana przez kierowcę z tyłu. – Jezu, muszę kończyć, przyszli po mnie. 
Zaczęłam się śmiać, rzuciłam „pa!” i docisnęłam pedał gazu.
  – Jezus Maria, przyszłaś pokutować? Kościół jest tam, za skrzyżowaniem.
  Podniosłam głowę z kolan i, pamiętając, że mam na powiekach eyeliner, powstrzymałam się przed potarciem zmęczonych oczu.
  – Jesteś nieszczęśliwa, śpiąca czy po prostu przyćpana? – zapytał koleś i uśmiechnął się trochę ironicznie, ale w całym tym swoim cwaniactwie był całkiem sympatyczny.
  Co wiedziałam o nim z boiska? Nazywał się Winiarski i był piękny jak wiosna.
  – Po prostu przyćpana – pokiwałam głową i na potwierdzenie swoich słów rozdzierająco ziewnęłam.
  – Chłopaki się jeszcze kąpią, więc jeśli koczujesz na jakieś autografy, to spokojnie zdążysz skoczyć do Starbucksa. 
  Próbowałam stłumić lekkie oburzenie, które mnie połaskotało w mostku, gdy wysnuł aluzję, jakobym miała być zdesperowaną fanką. Pewnie siedząc nieprzytomna na betonowych schodkach hali Energia i czekając aż skończą trening, tak właśnie wyglądałam. Ostatecznie nie miał prawa wiedzieć o mojej znajomości z Atanasijeviciem, która była tak świeża, że aż nieistniejąca. Poza tym, coś mnie zastanowiło.
  – Najbliższy Starbucks jest przecież w Warszawie.
  Ten ogłupiająco przystojny Winiarski spojrzał na mnie wymownie.
  – Wiem o tym doskonale.
A kiedy skomentowałam to głośnym jęknięciem, zaczął się śmiać. Pewnie miał w planach pożegnać się i gdzieś rezolutnie zwiać, ale na przekór winiarskim przepowiedniom, w tym właśnie momencie z hali wypadł zziajany Olek i zaczął trajkotać po angielsku jak – co zdążyłam zauważyć – to on.
  – Czekasz długo? Mam nadzieję, że nie. Przepraszam, jeśli tak, ale ta kwoka – kiwnął przelotnie w stronę Winiarskiego – zajęła mi prysznic. Jakbym wiedział, że już tu czekasz, tobym go pogonił. Trzeba było dzwonić albo coś. Myślałem w sumie, że jeszcze jedziesz, bo umówiliśmy się, że za godzinę, a ty już tu jesteś i... no, wybacz w każdym razie. 
Winiarski podrapał się po nosie, żeby ukryć uśmiech i mruknięcie:
  – Mrugnij, jeśli jesteś tu wbrew swojej woli.
Powiedział to bardzo cicho i po polsku, więc kiedy parsknęłam histerycznym śmiechem, Serb trochę zmarkotniał.
– Mam trzy godziny wolnego, potem jest mecz – dokończył tym razem zadziwiająco konkretnie, a ja potaknęłam.
  – Świetnie. Proponuję coś zjeść.
  – Nie łudź się – rzucił Winiarski, salutując na pożegnanie i przezornie odchodząc w stronę swojego samochodu. – Choćby miał usta zajęte nie wiadomo czym, to i tak będą najdłuższe trzy godziny w twoim życiu.
  – Rozumiałem! – zawołał nieskładną polszczyzną Atanasijević, udając oburzenie. A potem dorzucił po angielsku: – Nie słuchaj go, będzie fajnie.
  „Nie słuchaj go”, powiedział.
  „Będzie fajnie”, powiedział.  


„Lubię chodzić, a po treningu nie jestem aż tak zmęczony, żeby nie móc się przez chwilę przespacerować”, wyjaśnił mi Olek, kiedy zapytałam, czy jest autem i jeśli tak, to czyim jedziemy. Potem wytrzeszczałam oczy ze zdumienia, bo kierowana jego głosem przejechałam prawie cały Bełchatów.
– Ty to nazywasz spacerowaniem?!
  Spojrzał na mnie swoimi wielkimi oczami i jakby to miało wszystko wyjaśnić, odparł:
– Mam całkiem długie nogi.  
  W jego mieszkaniu pachniało wiśniami i świeżym praniem. Było niewyobrażalnie czysto, aż zaczęłam się zastanawiać, czy ich klubowe lokale nie mają jakichś specjalnych funkcji samosprzątania.
– Hm – podrapał się po kędzierzawej głowie - no to czuj się jak u siebie.
  Skoro tak, to zrzuciłam trampki w przedpokoju, skórę na kanapę w salonie, otworzyłam balkon i od razu dorwałam się do jego kolekcji płyt. Miał wszystko, serio. Bacha, Backstreet Boys, Eminema i inne takie, ale najwięcej klasycznego rocka. Przez chwilę wahałam się między Radiohead a Pink Floydami, w końcu jednak wrzuciłam do odtwarzacza Dark side of the moon i odpaliłam czwartą ścieżkę. 
  Kiedy weszłam do kuchni, Olek już tam był. W zwykłych szarych dresach i czarnej koszulce w serek. Stał przed otwartą lodówką i wyglądał dość marnie.
– Tak naprawdę – wyznał mi w końcu, opierając się plecami o chłodziarkę, jakby to były drzwi do równoległego świata i właśnie powstrzymywał inwazję latających potworów spaghetti – to jestem najgorszym kucharzem na świecie.
– Dobrze, że to mówisz – zetknęłam dłonie czubkami palców – bo lubię ludzi szczerych. A poza tym, Kurt Sheller przy mnie to wygazowane piwo.
Przejrzałam jego zapasy, włącznie z sekcją przypraw i sosów w proszku, po czym doszłam do wniosku, że z tego co znajdowało się w jego kuchni, jestem w stanie ugotować marną imitację spaghetti carbonary.
  Porozdzielałam nam zadania i już minutę później Olek kroił cebulę, udając, że łzy napływające mu do oczu to wzruszenie, gdy wczuwając się, wył wniebogłosy „The great gig in the sky”.
  – Jestem pod wrażeniem – stwierdziłam, wrzucając makaron do gotującej się już wody. – W poprzednim życiu na pewno byłeś kotem.
  – Sugerujesz, że brzydko śpiewam? – uniósł brew.
– Żartujesz? Śpiewasz doskonale. Clare Torry powinna się przy tobie schować – odparłam ze śmiertelną powagą, a on jak to on błysnął swoim promiennym uśmiechem, rozświetlając nim niewielką kuchnię jaśniej niż popołudniowe słońce wpadające przez okna.
  – Widzisz. Doskonale gram, śpiewam, tańczę... Wprawdzie nie umiem gotować, ale nieźle obsługuję pralkę.
  – No – westchnęłam głęboko - jesteś wszystkim tym, czego szuka mój kolega gej.
– Dziękuję – odparł grzecznie, bez ani grama pretensji, nie przestając się uśmiechać jak anioł.
  Nie zareagował agresywnie, nie obraził się ani nawet nie zdziwił. Po prostu podziękował. Gość był chodzącym uosobieniem dobra i niewinności w najczystszej postaci. Absolutnie nieskalany.
  – Mam kolegę geja. No i on zaprosił mnie i jeszcze jedną znajomą na pizzę – zaczął trajkotać, wrzucając na patelnię pokrojony w kostkę boczek, który zaskwierczał na rozpalonym teflonie. – Lubiłem go, no i mnie nie przeszkadza, że on był... no wiesz, więc się zgodziłem. Było naprawdę spoko i w ogóle. Ale następnego dnia znowu dzwoni i pyta, czy chciałbym się spotkać jeszcze raz, więc się zapytałem, czy będzie z nami ta koleżanka. On mówi, że nie, że tego dnia akurat nie może, ale wzruszyłem tylko ramionami i pytam, czy znowu idziemy na pizzę, ale on mi wtedy na to: „A może wpadłbyś na kawę? Pokazałbym ci mieszkanie i wiesz...”. Hm, spanikowałem. Powiedziałem, że bardzo przepraszam, ale właśnie dostałem mejla, że mamy dodatkowy trening tego wieczora, i się nie spotkaliśmy, a potem wieczorem poszedłem pobiegać, bo jak siedziałem przed komputerem, to miałem wyrzuty sumienia, że mu tak paskudnie nałgałem.
Z boczku zrobiły się już skwarki, więc zdjęliśmy je na talerz, i na tłuszcz, który się wytopił, wrzuciliśmy posiekaną wcześniej cebulkę. Zaczęłam rozrabiać sos z papierka, uśmiechając się w półlitrowy kubek.
– Na pewno złamałeś mu serce.
Aleksandar zrobił taką minę, jakby chciał przyznać mi rację, ale szybko zaczął zduszać w sobie poczucie winy, które tak paskudnie w nim podsycałam.
  – Przecież ja to zrobiłem z troski - zaczął mnie przekonywać. – Ja wiedziałem, że się kiedyś spotkamy i zostawiłem ciebie dla siebie, żebyś miała takiego super faceta, co to tak ekstra śpiewa. Zobacz, jaka przyszłość przed nami: rodzina, domek, pies, kosiarka, może jacyś obcy w ogródku?
  Zaczęłam się głośno śmiać, odrzucając głowę do tyłu.
  – Aha, czyli to było po prostu dla mojego dobra, tak?
  – Dokładnie – potaknął mocno głową i przez kilka chwil milczeliśmy, po prostu na siebie patrząc.
  Jezu, to było takie proste.
  Serio. To znaczy, nie zrozumcie mnie źle. Wiem, że znaliśmy się pół godziny, ale on należał do tego rodzaju osób, które się uwielbiało od pierwszego wejrzenia. Byłam przekonana, że na sam jego widok ludzie zaczynali się uśmiechać, a kiedy widziało się go na drugiej stronie ulicy, to przechodziło się tylko po to, żeby się przywitać.
  Wiedziałam to, bo od dziecka miałam niewyobrażalny instynkt do ludzi. Potrafiłam wyczuć dobro po jednym pytaniu o godzinę. Nie byłam zachwycona faktem, iż wybrał mnie, bo przypadła mu do gustu moja fizyczność, ale wiedziałam, że składa się z czystej szlachetności. Poza tym w większości wypadków tak to się zaczyna. Widzisz kogoś, wybierasz go, poznajecie się, a potem albo z górki, albo w przepaść. Jedyny problem tak naprawdę leżał w tym, że... Aleksandar Atanasijević kompletnie nie był w moim typie. Jasne, był piękny i serdeczny, dobroduszny, i tak dalej. Ale nie był seksownym skurwysynem, a ja należałam do tego właśnie głupiego rodzaju kobiet.
  Olek nie śmiałby mnie pocałować, był na to zbyt grzeczny. Wiedziałam, że nie tknąłby mnie choćby drewnianą łopatką, którą trzymał w ręku, a mimo to ucieszyłam się, gdy pokrywka przykrywająca makaron podskoczyła na buzującej wodzie i z czystym sumieniem mogłam oderwać wzrok od jego słodkiej, niewinnej buzi, która nie pociągała mnie w najmniejszy sposób. 





Tak, wiem, miałam czekać i miało być długo. Ale przyszedł śnieg i pomyślałam, że jeśli boli Was to tak samo jak mnie, to trochę Wam umilę ten wietrzny, zim... wiosenny wieczór. Nie ma co czekać na niespodziewanych gości, kiedy Wy czekać i jesteście ze mną całe. Bardzo Was kocham, każde słowo, które piszecie pod postem, każdy znak interpunkcyjny sprawiają, że chce mi się płakać. Naprawdę, Aroma tylko udaje taką samowystarczalną, ale tak naprawdę, to gdyby nie Wy, wcale by jej nie było.


środa, 27 marca 2013

Będzie fajnie, part two.

– Po pierwsze – mamrotałam do słuchawki, zasłaniając mikrofon tak, żeby mój głos nie rozchodził się po jeszcze opustoszałej hali – to pytałam Sary, ile im jeszcze meczów zostało i powiedziała, że maksymalnie pięć. Do końca rozgrywek. Jeśli wziąć pod uwagę, że grają dwa mecze tygodniowo, to byłby tu w najlepszym wypadku trzy tygodnie, a potem pewnie pojedzie do domu. Odpowiedz więc sobie teraz na pytanie, dlaczego nie zadzwoniłam.
Moja przyjaciółka Konstancja wydała z siebie zniecierpliwione sapnięcie, co w słuchawce telefonu brzmiało bardziej jak problemy żołądkowe, ale postanowiłam nic jej o tym nie wspominać. Prawdę mówiąc, to nie byłam do końca pewna, jak to się stało, że palnęłam jej o tym numerze. Wiem tylko, że nim zdążyłam mrugnąć, ona już googlowała zdjęcia Atanasijevicia i wrzeszczała, że jestem beznadziejna i jak zwykle przegapiam okazje.
– Stara – warknęłam – gość nawet nie wie, jak mam na imię. Przypuszczam, że mnie już nie pamięta.
To było głupie posunięcie. Wiecie, mówienie takich rzeczy. Tak samo jak parkowanie samochodu przed halą i zakładanie obcisłych dżinsów. Takie posunięcia bywają głupie, kiedy jest się mną, bo to jest jak głaskanie przycisku detonującego kontener z plastikiem. Po prostu kuszenie losu.
Reasumując: powiedziałam to, on wyszedł z korytarza prowadzącego do szatni pięć metrów ode mnie, odruchowo rozejrzał się po trybunach, dostrzegł nas, pomachał i krzyknął:
– Cześć, Sara!
Gdyby moja siostra miała z dziesięć lat więcej, skomentowałabym jej stan orgazmem, a w tej sytuacji nawet nie znalazłam dobrego określenia. Zaczęła fruwać. A ja zrobiłam facepalm.
– Wiesz co? – wymamrotałam do słuchawki. – Chyba ci bzdury gadam. To nie był numer dla mnie, tylko dla Sary.

Dostałam piłką w łeb. Naprawdę. Dostałam piłką w łeb, a moja jedenastoletnia siostra w związku z tym zdarzeniem zaniosła się histerycznym śmiechem.
Spojrzałam najpierw na nią a potem przed siebie, gotowa odnaleźć na boisku winowajcę, nawet gdyby miał się chować pod peleryną niewidką. Przygryzłam sobie przez niego język, więc powinien ponieść odpowiednią karę.
Zamiast ukrywającego się winowajcy zobaczyłam skruszonego Atanasijevicia, ze trzy metry od siebie, który nawet nie przejął się, gdy zamordowałam go wzrokiem.
– To bolało – zwróciłam mu uwagę.
– Przepraszam – powiedział i prawie mu uwierzyłam. – Celowałem w kolana.
Podniosłam ręce, obrazując mu wyrazem twarzy, że to były najbardziej absurdalne i nieudane przeprosiny ever, a on tylko zaczął się śmiać.
– Nie zadzwoniłaś – stwierdził, jakby to był najlepszy argument wszechczasów, doskonale usprawiedliwiający rzucanie w moją głowę piłką.
Popatrzyłam po ludziach, ale nikt nie reagował, jakby nas zupełnie nie widzieli. Nawet moja siostra zaczęła na powrót interesować się rozgrzewką, chociaż kawałek od niej stał gość, za autograf którego jeszcze dwa tygodnie wcześniej wylewała litry łez.
Prawdę mówiąc, nie wiedziałam jak zareagować na to stwierdzenie, dlatego odpowiedziałam tylko:
– Nie zadzwoniłam.
– Czemu nie zadzwoniłaś? Myślałem, że zadzwonisz.
– Mam wymienić wszystkie powody? – Trochę się darłam, bo jednak odległość między nami była wyraźna i czułam się niekomfortowo, iż wszyscy mówiący po angielsku ludzie w promieniu dwudziestu metrów mogli dowiedzieć się, że jestem suką bez serca, która nie dzwoni do obcych facetów, gdy oni zostawiają jej swoje numery. Dlatego wstałam ze swojego składanego krzesełka i zeszłam do niego. Po chwili dzieliły nas tylko papierowe bandy.
Kiedy brałam od niego ostatnio autograf, była godzina siedemnasta i z większym lub mniejszym sukcesem zapadał zmierzch. Nie widziałam go tak dobrze jak teraz, ale jeśli mam być szczera, to nie zawiodłam się. Wręcz przeciwnie, bo kiedy słońce nie zachodziło mu za plecami, spowijając jego twarz w mroku, mogłam zobaczyć dwoje wielkich, błyszczących oczu, pełne usta, których sama mu pozazdrościłam, choć moje nie były wcale takie złe, i delikatny ślad zarostu.
No i tym razem nie miał wilgotnych po prysznicu, potarganych włosów, więc trochę mniej przypominał Meduzę. 
Ba, kiedy się uśmiechnął, z wrażenia aż zamrugałam.
Człowieku, czemu ja do ciebie nie zadzwoniłam?
– To nie jest konieczne – oznajmił i uśmiechnął się pięknie. Nawet w tym paskudnym, lodowatym świetle hali wyglądał jak jakiś anioł. – Wystarczy, że naprawisz swój błąd i dasz się zaprosić na kawę po meczu.
– Okej, zatem mam trzy wiadomości – wyciągnęłam palce i zaczęłam wyliczać. – Nie masz pojęcia jak mi na imię. Jestem z siostrą i choćbym bardzo chciała, to nie mogę jej zgubić, nawet przez przypadek. Po meczu będziesz zbyt zmęczony na cokolwiek, bo o – zrobiłam palcami cudzysłów – kawie już nawet nie wspominam. 
Przechylił lekko głowę w prawo, przez co wyglądał jeszcze niewinniej niż minutę wcześniej.
– Masz na imię Lea, wiem, że jesteś z siostrą, przecież ją widzę, i kiedy mówię „kawa”, nie mam na myśli nic innego niż kawa.
Chociaż mówiąc to wszystko, uśmiechał się z intensywnością i blaskiem promieni słonecznych, to gdy doszedł do tego fragmentu o kawie, poczułam się jak skończona idiotka. No, nie mówcie, że wy naprawdę od razu wpadłyście na pomysł z kawą. Przecież jak się prosi kogoś na kawę, to wiadomo jednoznacznie, o co chodzi.
Całe szczęście powiedział coś, dzięki czemu mogłam zmienić temat.
– Skąd wiesz, jak mam na imię?
– Sara mi powiedziała – wzruszył beztrosko ramionami. – Wpadliśmy na siebie, jak szła do toalety.
Miałam ochotę rąbnąć się łbem o parkiet, bo naprawdę uwierzyłam, że to podekscytowanie meczem wywołało na jej ustach ten głupi uśmiech, jak wracała z operacji SIKU.
Swoją drogą, to bardzo cwane. Jak wszedł na boisko, to powiedział jej „cześć”, jakby widział ją po raz pierwszy od czasu ostatniego meczu.
– Posłuchaj – powiedział, pochylając się w moją stronę i w ostatniej chwili powstrzymując się przed położeniem mi ręki na ramieniu – muszę zacząć się rozciągać, bo Jacek już mi grozi butelką, ale po meczu przyjdę jeszcze raz. Pomyśl sobie nad tą kawą i przede wszystkim pogadaj z Sarą, czy ma siłę pospacerować po Bełchatowie. Dobrze?
Odpowiedziałam wtedy „dobrze” i wcale nie dlatego, że urzekła mnie jego troska o moją mała siostrę. Odpowiedziałam tak dlatego, że przez całe sześć minut tej rozmowy ani razu nie spojrzał na moje cycki, choć miałam na sobie białą bokserkę ze stosunkowo głębokim dekoltem.
Maciek Muzaj na przykład gapił się cały czas.

Byłam rozdarta, ale już tylko szczątkowo. Podjęłam decyzję, i z całym uwielbieniem dla tego dziwacznego kolesia z Serbii, brata kochałam bardziej, zatem jeśli tak bardzo mnie natychmiast potrzebował, jak powiedział mi tym krótkim niepokojącym telefonem, to nie było mowy, żebym wybrała kogoś innego niż on. Doczekałyśmy z Sarą tylko do ostatniego gwizdka, poklaskałyśmy, kiedy wygrali, i ruszyłyśmy biegiem do wyjścia. Sara nie miała z tym problemów, kochała Dawida tak samo jak ja, więc tego wieczora nie płakała o autografy.
Kiedy już skręcałam w lewo, żeby zwiać do wyjścia głównego, Aleksandar spojrzał na mnie swoimi wielkimi oczami, którymi bezbrzeżny smutek wypływał jak z fontanny. Westchnęłam, zrobiłam z palców symboliczny telefon i rzuciłam bezgłośnie:
– Zadzwonię.
Nie robił scen, nie protestował. Najwidoczniej musiał zauważyć, że byłam trochę podenerwowana, więc tylko kiwnął potakująco głową i przesłał nam obu całusy. Wyszłam z hali, śmiejąc się jak wariatka.
Cóż, gdybym wiedziała, że Dawid chciał tylko pójść ze mną na piwo to... 
Nie, też bym pewnie wybrała Dawida. 


– Jest co?! – palnęłam przerażona, otwierając szeroko oczy.
– No kartkówka z trygonometrii.
Ostatni raz na trygonometrii byłam trzy tygodnie wcześniej, o ile określeniem „byłam” można nazwać zabijanie Meduzy z Percym Jacksonem, bo chyba bardziej niż samą trygonometrią byłam zafrasowana wertowaniem ebooka. Także moje szanse na napisanie czegoś na tej kartkówce oscylowały w granicach imienia i nazwiska. 
– Zatem nie idę na matematykę – oznajmiłam Kubie, pakując do torby podręcznik od historii i kierując się ku drzwiom od sali. Zaczęłam się już otulać szalikiem, żeby, jakbym ją spotkała, profesor Caban nie rozpoznała mnie, tylko wzięła za jakiegoś członka Al-Kaidy.
– Zamierzasz wrócić do domu? – zapytała Justyna ze swoim standardowym pesymistycznym cynizmem. 
– Żartujesz? Jest dopiero jedenasta.
– To gdzie zamierzasz się podziać?
Już miałam odpowiedzieć Kubie, że gdziekolwiek, choćbym miała spędzić kolejne cztery godziny w swoim samochodzie, ale w tym momencie przypomniałam sobie o bilecie w moim kalendarzu i uśmiechnęłam się głupkowato.
– W Bełchatowie.



- Dodam drugiego Alka.
- Dodaj, a co.
- Dodam z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru.


No i dodałam. Szybko. Następnego nie spodziewajcie się tak szybko. Po prostu dla mnie i ludzi z mojego otoczenia to święto bardziej celebrowane niż Gwiazdka, więc doszłam do wniosku, że dam Wam taki oto prezent.
Czy mam coś do dodania? Chyba nie, poza tym, że następny pojawi się jeśli dostanę słowo na niedziele od pewnych pań.
Od pani M, pani S, pani K, pani Y i od Pani, Która Się Wiecznie Spóźnia.
Nie, że jakaś Wielka Improwizacja. Chcę tylko sprawdzić, czy mnie panie jeszcze pamiętają i odwiedzają chociaż w ten sposób, skoro esemesa nikt nie raczy napisać. 
Zasady są tylko takie, że proszę się nie szturchać nawzajem. Albo odwiedzają, albo nie.

Zatem całusy i wszystkiego najlepszego z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru.

Uniżona służebnica Ja.




poniedziałek, 18 marca 2013

Będzie fajnie, part one.


      Powiem wam tak - jak się ma młodszą siostrę zwariowaną na punkcie siatkówki, to nic nie jest proste. Nawet dobranie odpowiedniego stroju.
Był drugi tydzień marca, a na zewnątrz chyba z osiemnaście stopni. Żadnego wiatru. Był drugi tydzień marca, a ja zamiast siedzieć gdzieś w parku i słuchać Beatlesów, dostawałam opieprz za to, że popitalałam w tiulowej sukience, skórze i trampkach. Na dodatek czułam się jak totalna idiotka, gdy, jak powiedziała mi moja jedenastoletnia siostra, obczajał mnie Maciek Muzaj.
Oczywiście Sara nie powiedziała, że mnie obczajał, tylko że chyba czegoś ode mnie chciał. Nie zapytała również, czy ja czegoś przypadkiem nie chcę. A chciałam. Wtopić się w swoje plastykowe krzesełko, bo sama zauważyłam to wcześniej. To, że mnie obczajał.
– W górę serca, Bełchatów wygra mecz! – Sara darła się prawie tak głośno jak ci ludzie w środkowej trybunie, wszyscy w dokładnie takich samych żółto-czarnych koszulkach, i ja totalnie zaczęłam się zastanawiać, skąd u niej miłość do tego pochrzanionego sportu. Zamiast śpiewać piosenki One Direction ona wykrzykiwała sportowe przyśpiewki, a zamiast tańczyć Gangam Style machała rękami w górę i w dół, gdy piłka odbiła się od rąk jakiegoś gościa i trafiła w boisko po przeciwnej stronie.
Nie miałam pojęcia, co się stało, ale w jednej chwili cała hala wybuchnęła wrzawą, a Sara rzuciła mi się w ramiona i krzyczała coś w stylu „taaaaaaak!”, co niestety niewiele mi wyjaśniało.
– Wygrali? – zapytałam głupio.
– No raczej. Idę po autograf! – i nie zwracając uwagi na moje głupkowate „czekaj!”, pobiegła w dół schodkami. 
Siatkarze poszli poprzybijać piątki z kibicami, dziennikarze zaczęli ich od razu męczyć o wywiady, a moja mała siostra zginęła mi w tłumie, nim zdążyłam pozbierać nasze puste opakowania po popcornie, butelkę po coli i dwie wiosenne kurtki.
Stanęłam na środku i zaczęłam się rozglądać, ale oczywiście nigdzie jej nie było.
– Sara!
Zgubiłam dziecko. No po prostu zajebiście.

– Ostatni raz zrobiłaś coś takiego! – syknęłam. – Dziękuję panu – powiedziałam do ochroniarza, złapałam ją za nadgarstek i zaczęłam prowadzić w stronę wyjścia.
Koleś spojrzał na mnie z dezaprobatą i miałam ochotę mu przywalić, bo skoro jest taki mądry, to niech sam przypilnuje tego Diabła Tasmańskiego, a dopiero potem robi mi wymówki na temat opieki nad dziećmi. 
Sara zaczęła pociągać nosem i choć byłam na nią wściekła, to zapytałam co się stało.
– Nie dostałam autografu od Olka.
– Jakiego znowu Olka? – zapytałam, przewracając oczami.
– Od tego Serba, co to nigdy nie umiem wymówić jego nazwiska.
Spojrzałam na nią jak na wariatkę i zaczęłam się śmiać.
– I tylko dlatego płaczesz?
– Tak – odburknęła i to mnie już totalnie rozwaliło, więc przycisnęłam ją do swojego biodra i korzystając z okazji, że żeby wyjść z hali trzeba było przeleźć przez barierkę, a przez barierkę w tłumie ludzi nie przełazi się tak łatwo i szybko, to potargałam jej włosy i stwierdziłam: – Jak przyjedziemy następnym razem, to dostaniesz.
– Wcale nie – burknęła znowu i zaniosła się takim płaczem, że zaczęła hiperwentylować. – Bo on nie mówi po polsku i zawsze jest tyle dziewczyn do niego, że nigdy się nie dostanę!
Wiem, że to z mojej strony okropne i że ona bardzo to przeżywała na swój własny, dziecięcy sposób, ale po prostu nie umiałam powstrzymać śmiechu.
– A po angielsku mówi?
– Tak.
– To ja do niego pójdę i ci wezmę, dobra? 
– Pójdziesz? – upewniła się, a jak kiwnęłam głową, to zaczęła się trochę uspokajać. Wprawdzie ciągle miała popłaczową czkawkę, ale przynajmniej nie zawodziła już na pół hali.
– No już – pociągnęłam ją za kitkę – przestań płakać, bo jak spotkamy kogoś na zewnątrz, to będziesz wyglądała jak czarownica.
Spojrzała na mnie przestraszona i uspokoiła się momentalnie. 
Tak. To jasne, że kogoś spotkałyśmy. To się w końcu nazywa ironia losu, no nie?
Rzecz się miała następująco: na godzinę przed meczem Dąbrowskiego jest jeszcze otwarte, a Sara tak bardzo nie mogła się doczekać, że byłyśmy nawet półtorej godziny przed czasem. Zaparkowałam zatem swojego fiata 500L na placu na przeciwko hali i czekał tam na nas cierpliwie. 
Jezu, gdybym wiedziała, że jakiś debil zastawi mi wyjazd, to postawiłabym go na 1 Maja. 
Podrzuciłam ręce i rozejrzałam się w poszukiwaniu właściciela białej A klasy, ale jedyne co zobaczyłam to jakiś oszołom przebiegający przez ulicę i watahę panienek, które coś do niego krzyczały spod wejścia.
Potem poczułam, że coś szarpie mnie za rękę.
– No co? Nie mogę wyjechać, dopóki nie zabiorą stąd tego mercedesa – wskazałam kciukiem na auto i wyciągnęłam do Sary dłoń z kluczykami. – Jak chcesz, to wejdź sobie do środka i włącz radio.
Ale moja siostra nawet nie spojrzała na ofertę, którą jej złożyłam. Ciągle potrząsała moją drugą ręką i wpatrywała się w dal oczami wielkimi jak spodki.
– To jest on! – zawołała i zaczęła podskakiwać w miejscu. – Weź mi autograf!
Zanim skojarzyłam jaki on i co się w ogóle dzieje, przy białej A klasie stanął rzeczony oszołom z rozpieprzoną burzą loków na głowie i zasłonił usta dłońmi.
– Przepraszam – powiedział i wcale nie brzmiało to jak serbski ani nawet angielski. 
– Olek! – krzyknęła moja siostra, ale wcale nie do niego, tylko do mnie i ze zniecierpliwieniem wskazała gościa dłonią. – No, weź mi ten autograf! 
Podniosłam głowę i tak naprawdę dopiero teraz kolesia dostrzegłam. Jasne, macie rację. Powinnam wcześniej ogarnąć, że gość jest siatkarzem, bo po pierwsze: widziałam go przez ostatnie dwie godziny na hali; po drugie: był wielki jak stodoła; i po trzecie: moja siostra dostała palpitacji.
No i oczywiście było to tak absurdalne, że mogło się przydarzyć wyłącznie mnie.
Serio, zostałyście kiedyś zablokowane przez jakiegoś sportowca? A ja tak. Dwa razy, nie licząc tego. Raz przez Adasia Małysza na Krupówkach i raz przez Mariusza Czerkawskiego przed własnym podjazdem. Kosmos, nie? 
– Przepraszam – powtórzył siatkarz i zaczął panicznie szukać jakiegoś słowa.
– Mówię po angielsku – odparłam w rzeczonym języku i nim zdążył się wyprodukować, paplałam dalej. – I nic się nie stało, dopiero przyszłyśmy. Tylko mam prośbę, możesz dać jej autograf? – Wskazałam ruchem głowy Sarę, której angielski jeszcze nie pozwalał zrozumieć wszystkich słów i która ze swoimi blond włoskami i niebieskimi, błagającymi oczkami w tej chwili wyglądała jak aniołek. Myślałby kto, że kwadrans wcześniej uciekła mi w tłum, przez co niemal dostałam reprymendę od ochroniarza.
Olek, bo tak nazywała go moja siostra, a ja z boiska pamiętałam tylko tyle, że miał na koszulce jakieś kompletnie porąbane nazwisko, popatrzył na tego wilka w owczej skórze i zrobił taką minę, jakby się zakochał. Słowo. Trochę się nawet przestraszyłam.
– Jasne, że mogę – powiedział z, hm, najpiękniejszym uśmiechem jaki ostatnio dane mi było u faceta dostrzec i kucnął, żeby nie gadała mu do rozporka. – Jak masz na imię? – zapytał po polsku.
– Sara – odpowiedziała moja siostra i ja zapytałam w głębi ducha świata, co się do cholery stało? Przecież to dziecko w takich chwilach zawsze bywało onieśmielone.
– Macie może jakąś kartkę? – zapytał mnie już po angielsku, bo widać jego znajomość polskiego nie obejmowała takich skomplikowanych frazesów. – I aparat? Możemy zrobić zdjęcie. – Znów spojrzał na małą i po raz kolejny popisał się swoimi zdolnościami lingwistycznymi: – Zdjęcie?
– Tak! – wykrzyknęła Sara, a Olek zaczął się śmiać i wyciągnął do niej ręce. 
– Chodź – zaproponował, a ta mała flądra bez najmniejszych oporów instynktu samozachowawczego rzuciła mu się w ramiona. Uniósł ją i spojrzał na mnie wyczekująco.
– Już – rzuciłam zdezorientowana i zaczęłam przegrzebywać torebkę w poszukiwaniu telefonu. 
– Uśmiech – zakomenderował Olek do Sary i tak jak mnie nie słucha nigdy, tak jego posłuchała bez najmniejszego zawahania.
Zrobiłam im zdjęcie z lampą, bez lampy, z uśmiechami i z głupimi minami. Po tej sesji fotograficznej Olek nie wypuszczając Sary z ramion, przypomniał mi o autografie i zapytał jeszcze raz, czy mam kartkę. Im dłużej patrzyłam na jego ręce podtrzymujące moją mała siostrę za, nie oszukujmy się, pupę, tym większy popłoch to we mnie wzbudzało. Jednak gdy tylko wynalazłam nasze bilety, postawił ją, wziął ode mnie marker i machnął piękny, czytelny autograf po polsku.
„Dla kochanej Sary, Olek.”
Przysięgam, tak napisał. Narysował jeszcze uśmiechniętą buźkę i serduszko, a pod tym wszystkim nabazgrał „Aleksandar Atanasijević”, co nie zmieniało faktu, że nazwał moją siostrę kochaną.
Wariat jakiś.
Nie to jednak było najdziwniejsze. W roztargnieniu dałam mu dwa bilety, ale sądziłam, że skoro poprosiłam o konkretny autograf dla Sary, to napisze tylko dla niej. Napisał dla nas obu. Tylko że mnie nie zapytał o imię. Nie narysował też żadnych serduszek, buziek, kwiatków ani nawet swojego imienia czy pseudonimu, który nadała mu moja siostra.
Na moim bilecie napisał numer telefonu, a zanim odjechał puścił mi oczko.
Seriously? Co to było, do cholery? Call me maybe?




No czeeeeeeeeeść, chcę Was zjeść. 
No, dobra. To co? Leży? Łał, dawno mnie tu nie było. Tu, to znaczy pod postem w jakiejś absurdalnej imitacji pamiętniko-listu. Pojawiłam się znów, możliwie jak najszybciej, boście mnie tak pięknie wołały, że serce zmiękło. Sprawa wygląda następująco: to nie jest jeszcze donoszona ciąża, więc chuchajcie i dmuchajcie, żeby nic się z nią nie stało, dobrze?
Jak Wam przypadła moja Katia i jej zapowiedzi? Chore połączenie Winiarskiego i Doriana Greya, czyli to co kocham. A propos, dziewczęta moje, proszę Was, zostawiajcie mi swoje adresy, ja wszystko przejrzę, a niech mnie coś natchnie? Będziecie wtedy winowajczyniami. Fajnie być winowajczynią natchnienia Aromy, czy niefajnie? 
Kocham, całuję i, wiecie, call me maybe.

Ja.

niedziela, 17 marca 2013

Uwaga, Aromaciki!

     Sprawa przedstawia się następująco. Wiem, że jestem skończoną suką, że zachowuję się jak wiosna - daję kostkę czekolady, a potem macham nią przed Waszymi twarzami, nie pozwalając dokończyć tabliczki - ale w Czwórce jest za dużo Bartmana, a za dużo... a Bartman w jakichkolwiek ilościach źle wpływa na moje katarsis i dostąpienie katabazy, a może i anagnorisis wraz z nirvaną i obstrukcją intelektualną, której dostaję poprawiając błędy w moich, hm, dziełach. 
        Co chcę przez to powiedzieć? Chcę przez to powiedzieć, iż w najbliższym czasie dam Wam coś w zamian. Dam Wam coś, co nie jest jeszcze skończone, ale co było moim pierwszym pełnowenowym tworem od półtora roku. Tworem który, dzięki swojej pełowenowatości, doprowadził mnie do łez.
        Zatem, Moje Najsłodsze, módlcie się jak skurwysyn za mnie i za tego chuja mojego Wena, żeby był, żeby mnie nie drażnił i nie odchodził w najmniej spodziewanym momencie. Proszę Was, żebyście to Wy nie pozwoliły temu umrzeć. Bluźnijcie, bijcie, chwalcie, klnijcie, ale dawajcie mi znać, że to nie jest dla Was obojętne. Że ja nie jestem Wam obojętna. Bardzo proszę. Pokazujcie mi, że nie robię tego dla siebie, bo dla siebie nigdy nie wychodzi. Niech to będzie Wasze. I trujcie aż Was znienawidzę, ale dokończę.
        Obiecujecie?

         Zanim dodam pierwszą część, żeby nie zostawiać Was na sucho, pozwólcie, że zaproszę Was wszystkie na Zapowiedzi Szczęścia
      Co mogę Wam powiedzieć o nich? Więcej mogę Wam powiedzieć o autorce. Zanim się poznałyśmy była tak zwaną Cichą Czytelniczką, których bardzo nie lubię, bo moim największym marzeniem jest znać wszystkie Moje Dziewczyny, choćby z dwóch słów pozostawionych w komentarzu. Potem los nas spiknął na scenie, wymieniłyśmy się dokumentami w Wordzie i okazało się, że gdyby zostawiła mi swoje adresy wcześniej, to prawdopodobnie nigdy nie miałabym takiego przestoju. Okazało się, że ja, zwykła szara ja, która zawsze podpala jej papierosy, jestem Aromą, tą Aromą, którą dwa dni wcześniej czytała do snu.
           Zatem nigdy nie wiecie czy właśnie obok Was nie przeszłam, czy nie dałyście mi papierosa, ani czy Wasze pisanie nie sprawi, że moje historie ruszą i będą pełnowenowe. 


Przesyłam całusy, Wasza Ja.