sobota, 17 sierpnia 2013

Człowiek czynu.

         - Chciałabym być facetem.
      Zsunęłam odrobinę z nosa swoje ray-bany i spojrzałam na Biancę naprawdę wielkimi oczami.
      - Co ty mówisz?
      - No daj spokój! – zawołała, gwałtownie opuszczając swoją książkę o dystopijnym państwie na kolana. Na ciemnych włosach miała białą chusteczkę, a na sobie jednoczęściowy kostium kąpielowy w granatowo-białe paski. Wyglądała jak stuprocentowa dziewczynka. - Jakbym była facetem, ale tylko czarnym facetem, to mogłabym sobie zrobić mnóstwo warkoczyków, umalować usta, a potem zostać transwestytą i śpiewać "I will survive"!
      - Łał – powiedziałam, patrząc na nią w szoku tak wielkim, że zapomniałam się sprzeciwić, gdy wzięła mój plastikowy kubek i zaczęła z niego siorbać mrożoną kawę, choć jej ojciec się temu wyraźnie sprzeciwiał. To jest nie, że piciu mojej kawy, tylko kawy ogólnie. - Wszystkie włoskie nastolatki mają takie marzenia?
      Bianca wzruszyła swoimi kościstymi ramionkami i stwierdziła:
      - Jakbyś przez całe życie mieszkała sto metrów od kolejnych wielkich renesansowych zabytków, to tobie też by się odechciało być sławną artystką.
      Miałam właśnie zauważyć, że niektóre nastolatki chcą też zostać sławnymi modelkami, piosenkarkami albo chociaż pocałować Harry'ego z One Direction, ale przyszedł ON, więc pospiesznie nasunęłam okulary z powrotem, naciągnęłam głębiej kapelusz z wielkim rondem i schowałam się za sierpniowym włoskim National Geographic, które Bianca przywiozła ze sobą do Polski. 
      - Trener mówi, żeby młoda przyszła na obiad - powiedział do mnie nieskończenie znużonym tonem, a ja, co miałam w obowiązku, przełożyłam to na włoski. - Przypuszczam, że wiem, co znaczy "un imbecille" - burknął i odszedł.
      Kiedy usłyszałam - słyszałam, bo w ogóle go nie widziałam schowana w swoim prowizorycznym schronie - że teren zrobił się czysty, opuściłam magazyn i sapnęłam ze złością.
      - Co on potem powiedział? - zapytała Bianca z głupim uśmiechem. 
      - Cóż - westchnęłam - najwyraźniej zrozumiał, gdy nazwałam go kretynem.
      - Ale czemu? Myślałam, że ci się podoba.
      Bo rzeczywiście tak było. Podobał mi się.

      - A tak właściwie, to skąd wiesz? - zapytałam Biancę, kiedy wchodziłyśmy do stołówki.
      Nie było sensu, żebyśmy odnosiły rzeczy do pokoju, więc miałyśmy na sobie lekkie sukienki i każda taszczyła swoją słomkową torbę wypchaną ręcznikiem, olejkami do opalania i innymi tego typu rzeczami.
      - Że ci się podoba? - odgadła od razu, choć z milion razy zdążyłyśmy już zmienić temat. - Nie wiem, wydaje mi się, że to przez to jak się przejęłaś, gdy usłyszałaś to o głupiutkiej blondynce. 
      Tak było. Kiedy pierwszy raz weszłyśmy na posiłek i Andrea mimochodem przedstawił nas drużynie, Bartosz, przekonany, iż mówię wyłącznie po włosku, rzucił do Piotrka Nowakowskiego: "Jaka słodka, głupiutka, blondyneczka" i to na pewno było o mnie, bo Bianca, jak na typową Włoszkę przystało, włosy miała czarne niczym heban.
      Ogarniacie? Nazwał mnie głupiutką blondyneczką, chociaż wcale mnie nie znał. Czy on miał pojęcie, ile ja miesięcznie płaciłam za perfekcyjne rozjaśnienie tych włosów?
      Powiedziałam wtedy (po polsku, rzecz jasna):
      - Cóż, chyba nie aż tak głupiutka. Skoro mam odrosty, to znaczy, że mózg wciąż walczy.
      Starałam się być przy tym jak najbardziej nonszalancka, więc gdy Bianca oświadczyła, że wyglądałam na przejętą, trochę się skrzywiłam.
      - Wiesz - mruczałam, gdy podeszłyśmy do kontuaru i zaczęłyśmy sobie nakładać na talerze makaron z sosem śmietanowo-grzybowym, a do tego sałatkę grecką - to nie jest tak, że ja jestem jak te wszystkie dziewczynki, które się w nim kochają. Nie, proszę pani - zwróciłam się do kobiety za ladą po polsku - poprosimy dwie butelki zielonej herbaty.
      - Oczywiście - burknęła kwaśno - bo ziemniaczków i mleka to już nie łaska, co? Jaka ta młodzież światowa się zrobiła, już nawet w ojczystym języku nie dyskutuje!
      Przemilczałam to. Przemilczałam ten cudowny, entuzjastyczny komentarz, zwłaszcza, że Bianca nawet wyglądała jak typowa włoska dziewczynka, a mleko było o tyle niezdrowe, iż człowiek był jedynym ssakiem, który pił je po wyjściu z etapu niemowlęcia, i kontynuowałam po włosku:
      - Wiesz, ja go w ogóle nie kocham, no bo to chore kochać kogoś, kogo się nie zna. Ale myślałam, że jest, nie wiem, sympatyczny. No i te jego dłonie! I nogi!
      - I odstające uszy! - zawołała Bianca, naśladując mój entuzjazm, i popędziła na patio.
      Jak na trzynastolatkę była strasznie złośliwa.
      - Cześć, księżniczko - ojciec ucałował ją w czoło i przesunął się, żeby zrobić nam obu miejsce przy swoim stole. - Jak było na basenie?
      - Fatalnie - jęknęła Bianca przesadnie. - Tu zupełnie nie ma co robić, jedzenie jest okropne, a Sophia taka nudna!
      Andrea Anastasi zamarł z widelcem w pół drogi do ust, a potem, nie zamykając buzi, spojrzał na nas obie.
      Bianca uśmiechnęła się figlarnie.
      - Żartowałam. 
      Oboje z Andrea odetchnęliśmy z ulgą i chociaż wiem, że tutaj rzeczywiście nie było specjalnie co robić, to jednak miałam nadzieję, że z kwestią mojej nudy faktycznie żartowała.
      - Choć, szczerze mówiąc, przejechałabym się do miasta po jakieś nowe książki. Trzecia część Igrzysk Śmierci okazała się beznadziejna.
      - Mówiłem! - zawołał Michał Winiarski z sąsiedniego stolika, a gdy się uśmiechnął, okazało się, że ma trochę ziół na jedynkach.
      Pokazałam mu dyskretnie, aby coś z tym zrobił, ale chyba uznał, że go podrywam - co było absurdem, nawet jeśli trochę za bardzo wywijałam językiem - bo uniósł prawą dłoń i pokazał mi serdeczny palec.
      Serio? Jeden miał mnie za głupią, drugi za femme fatale. Jezu.
      - Nie sądzę, by w mieście, nawet w Łodzi, były jakieś przyzwoite książki po włosku, bez wcześniejszego zamówienia - zauważyłam.
      - W takim razie kupimy po polsku i będziesz mi czytać wieczorami.
      - Bianca! - zawołał z trwogą AA - Sophia jest twoją tłumaczką, a nie niańką.
      - Jezu - młoda wywróciła oczami - przecież tylko żartowałam.
      Jak na trzynastolatkę Bianca była bardzo złośliwa i rezolutna.
      - No cóż, pomyślę o tym - obiecał Anastasi. - A tymczasem, może byście wpadły na wieczorny trening?
      - Och, z przyjemnością! - zawołała od razu Bianca i byłam tak przekonana, iż znowu żartuje, że nawet nie wpadłam na pomysł, by ją za to kopnąć w kostkę. Kiedy się jednak zorientowałam, że tym razem mówi serio, zacisnęłam usta i spojrzałam na nią sugestywnie.
      A ona przesłała mi całusa.
      - Miałyśmy wieczorem poćwiczyć francuski - przypomniałam jej, choć to była wierutna bzdura. 
      - Tant pis - i uśmiechnęła się pięknie.

      - Nie odzywaj się do mnie - ostrzegłam pospiesznie, kiedy tylko znalazłyśmy się same.
      - Muszę - zaczęła się śmiać. - Płacą ci za to, żebym się do ciebie odzywała.
      - Ty demonie żartu - wymamrotałam ironicznie i skręciłam do naszego pokoju. - Nie wybieram się na żaden ich trening. Jeśli chcesz, to idź sama. I tak nie wolno podczas ich trwania rozmawiać, więc ci się nie przydam.
      - Sophia - jęknęła, rzucając się na łóżko - Przecież ja to dla ciebie robię.
      - Och, dla mnie? Łał, jesteś taka szlachetna.
      - Mówię poważnie - odparła, rzeczywiście tak brzmiąc, i momentalnie usiadła. - Spójrz na siebie. Masz świeżo zrobione włosy, które jeszcze pojaśniały od słońca, jesteś bajecznie opalona i odkąd tu jesteśmy, zdecydowanie poprawiła ci się cera.
      Kurczę. Słodka jest, co nie?
      - Wystarczy cię umalować i w moim kraju zrobiłabyś furorę.
      - Super – mruknęłam, kompletując normalną bieliznę i ubranie. - A w moim kraju uchodzę za głupiutką, która podrywa żonatych.
      - Podrywa żonatych?
      Opowiedziałam jej całą historię o tym, jak próbowałam ocalić Winiarskiego przed kompromitacją, a on myślał, że się do niego dobieram.
      Bianca uznała to za nieskończenie zabawne, a potem zaczęła mi grzebać w walizce.
      Powtarzam: w mojej walizce. Zaczęła grzebać.
      - Ej, to że się kumplujemy, nie oznacza, że oddałam ci całą swoją prywatność.
      - Zamknij się i idź załóż normalne majtki - mruknęła tylko, wyciągając po kolei kolejne sukienki i oglądając je z uwagą. - Masz doskonałą opinię. Słodka, głupia i zdobywająca facetów. Zrobimy cię na bóstwo i kilka serc dzisiaj pęknie.
      - Ty chyba zwariowałaś.
      - Zakładaj majtki!
      Wiedziałam, że nie powinnam była pozwolić jej pić tej kawy.
      Ona nawet po dietetycznej coli dostawała świra.
      Zupełnie tak jak teraz. Ubrała mnie w zdecydowanie za krótką, białą sukienkę z lnu, którą normalnie noszę wyłącznie ze spodniami pod spodem i umalowała mi oczy eyelinerem, a kiedy próbowałam protestować, krzyczała na mnie. 
      I co z tego, że grube kreski powiększyły mi oczy, a sukienka podkreśliła opaleniznę? Ja byłam w pracy, a nie na podrywie.
      Nie zdołałam jednak powstrzymać uśmiechu, jak weszłyśmy na salę, a Krzysio Ignaczak powiedział:
      - Fiu, fiu.
      - Mówiłam - zaśpiewała moja trzynastoletnia, włoska koleżanka, która przypadkiem była jednocześnie najmłodszym dzieckiem trenera Anastasiego.
      Dźgnęłam ją łokciem, bo niektórzy, w przeciwieństwie do mistera Kurka, mówili po włosku i mogli ją zrozumieć, czego oczywiście nie chciałyśmy.
      - Jezu, Bartek - jęknął trener Gardini - Co jest z tobą? Od kiedy ty masz taki paskudny problem z zagrywką?
      - I wzwodem? - dodał po polsku takim samym niedowierzającym tonem Karol Kłos.
      - Z czym? - upewnił się AA.
      - Zwodem - skłamał płynnie Kłos, tym razem po angielsku, czyli językiem urzędowym sali treningowej w Spale, przygryzając policzki od środka, żeby trener nie zobaczył jak się śmieje. - Zawsze umiał się schować jak piłka na niego leciała i dać ją odebrać Zatorowi. A teraz? Stoi jak namiot!
      Podrapałam się pod nosem, żeby nie dostrzegł, jak zaczynam się uśmiechać, ale chyba jednak nie wyszło mi to dość dobrze, bo mrugnął do mnie lewym okiem.
      - Co on mówił? - chciała wiedzieć Bianca.
      - Powiem ci w pokoju - bo nie uważałam za słuszne poruszania takich tematów przy jej ojcu.
      Ale o tyle, o ile riposty ze strony Karola mnie zdziwiły, tak kompletnie zaskoczyła mnie odpowiedź Bartka.
      - Jak ty byłbyś taki duży, to też miałbyś trudności z tym, żeby się schować. - Ale nie powiedział tego wrednie i nawet nie był obrażony. W gruncie rzeczy to się śmiał.
      To znaczy, tuż po tym, jak podrapał się wymownie środkowym palcem po oku, ale zawsze coś.
      - Łał - mruknęłam pod nosem po włosku. - Więc tylko dla mnie jesteś gburem. Jak słodko. 
      Nie minęło dziesięć minut, a Zibi Bartman poszedł na zagrywkę, ale akurat żadna mikasa nie pałętała mu się pod nogami, więc krzyknął:
      - Hej, maleńka, podasz mi piłkę?
      Spojrzałam na niego, a potem na córkę trenera.
      - Bianca nie mówi po polsku.
      - No tak - zaśmiał się debilnie - tylko że ja prosiłem ciebie.
      Zagotowałam się. W środku. Na zewnątrz byłam cholerną oazą spokoju. Zwłaszcza gdy pytałam:
      - Jesteś pewien? Bo wydawało mi się, że powiedziałeś "maleńka".
      - Co się dzieje? - spytał gniewnie Andrea, gdyż dyskutowaliśmy po polsku. - Dlaczego nie gracie?
      - Po prostu Zibi - stwierdził Bartek Kurek - nie uczy się na czyichś błędach.
      I popatrzył na mnie w taki specjalny sposób. Nie tak, jakby mnie podrywał, nie, nie. Spojrzał tak, jakby mi okazywał szacunek.
      Powiem wam: łał. Miła odmiana.
      Wzięłam zatem tę piłkę, która leżała dosłownie pod moimi nogami, i rzuciłam ją Kurkowi prosto w twarz.
      - A to za co? - spytał zdezorientowany, ledwie uchylając się przed ciosem. 
      - Za to powłóczyste zerknięcie w mój dekolt.
      Wywrócił oczami i uśmiechnął się pod nosem.
      - Oj tam, oj tam. Trzeba było przyjść w golfie. Nie wspominając o tym, że jestem już zajęty. 
      To było dla mnie jak... cios piłką w twarz. 
      Naprawdę się łudziłam - wiecie po tym szacunku w jego oczach - że może coś z tego wyjdzie. Cokolwiek. Chociaż spacer w spalskie krzaki.
      Na grzyby oczywiście.
      Ale on był zajęty.
      Spojrzałam na Biancę i mruknęłam:
      - Chodź, pójdziemy na maseczkę z alg.

      - Okej - podsumowała Bianca, kiedy wyjaśniłam jej wszystko, co stało się przed momentem podczas treningu, włącznie z tekstami o zwodach i namiotach (wychodziłam z założenia, że dzieci nie powinno się ogłupiać, tym bardziej, iż w krajach islamskich mogłaby być już mężatką). - Może się nie znam, ale nawet jeśli Bartek jest zajęty, to to chyba oznacza, że przynajmniej dwóch z nich uważa cię za atrakcyjną. Z nim trzech.
      Z Igłą czterech.
      - No to w czym problem? - uniosła ręce - weź się po prostu za tych drugich.
      - Boże, Bianca - jęknęłam i zdjęłam ogórki z oczu, żeby na nią popatrzeć. - Ja nie chcę tych innych. Przecież nie jestem jakaś, nie wiem, sfrustrowana seksualnie. Chodzi o to, że wydawało mi się, że on i ja, cóż, jesteśmy do siebie podobni. Oglądałaś ze mną "Igłą Szyte", więc wiesz, co mam na myśli. 
      Bianca westchnęła, wywróciła oczami i uśmiechnęła się jak mały, włoski diabełek.
      - No to się upewnij. Może się okaże, że pasujecie do siebie bardziej niż ta jego i coś z tego wyjdzie.
      - Boże, Bianca! - powtórzyłam dobita. - Przecież ja nie będę mu rozbijała związku!
      - Czemu nie? - Naprawdę nie widziała w tym nic złego.
      - Ponieważ to nieetyczne?
      Znów wywróciła oczami, tylko tym razem jakby totalnie nie mogła uwierzyć, że mówiłam to poważnie.
      - Wy, Polacy, jesteście tacy moralni - stwierdziła z niesmakiem.
      - Rzeczywiście - zaśmiałam się ironicznie, ale nie wrogo, bo za bardzo ją lubiłam, żeby okazywać jej wrogość. - To straszna przywara.
      Bianca wzruszyła ramionami, jakby potwierdzając, iż w istocie tak uważa, a później skrzywiła się niespodziewanie i usiadła gwałtownie.
      - Błagam, idźmy stąd. Dosyć już mam oczyszczania do końca życia. Jak tak dalej pójdzie, to po powrocie do Włoch nie pozna mnie własna matka. "Kim jesteś olśniewająca istoto z doskonałą cerą i co zrobiłaś z moją średnio urodziwą córką?!" Tak będzie, zobaczysz. 

      Wieczorem na moment wstąpił do nas AA i zabrał Biancę na spacer. Był dobrym ojcem, nieco zapracowanym, ale starał się spędzać z młodą wszystkie posiłki i ogólnie jak najwięcej czasu.
      Kiedy wróciła - cała wściekła, bo pogryziona przez komary - oznajmiła, że następnego dnia po śniadaniu jedziemy do Łodzi.
      Spoko, może być.
      Szkoda, że nie wspomniała, iż jedziemy wszyscy.
      Wszyscy, czyli ja, ona, jej ojciec, drugi Andrea i, cóż, cała reprezentacja.
      Kiedy wspomniała o tym przy śniadaniu - wiem, że przypadkiem, bo gdy zakrztusiłam się kawą, miała taką minę, jakby chciała sobie wsadzić te słowa z powrotem do ust - zaproponowałam jej dwa alternatywne sposoby umierania. Taka jestem łaskawa.
      - Daj spokój - wymamrotała - to nie jest moja wina, że wyłącznie w tej sposób możemy się tam dostać.
      - Nieprawda - zaoponowałam - można też pojechać pociągiem.
      - Och, jasne. "Cześć, tato, jedziemy z Sophią do Łodzi pociągiem. Nie, ona też nie zna miasta, a ja, jakbyś zapomniał, mam tylko trzynaście lat. Jak to nie ma mowy? Przecież mam takie silne argumenty!"
      Dobra, może i miała rację, to nie był najlepszy z moich pomysłów, jednak to wcale nie oznaczało, że musiała być od razu taka ironiczna.
      - Nie panikuj - mruknęła - zaszyjemy się gdzieś z tyłu i będzie okej. 
      Nie muszę chyba wspominać, że z jej podniosłych planów nic nie wyszło, prawda?
      Gdy tylko usiadłyśmy na ostatnich podwójnych miejscach i zajęłyśmy się sobą, zostałyśmy napadnięte przez Andrzeja Wronę.
      - Dzień dobry - powiedział po polsku z uśmiechem idioty.
      - Przy Biance - rzuciłam, niezainteresowana, wertując jej książkę o nastolatce, która była reinkarnacją Pani Jeziora z legend arturiańskich - proszę mówić po włosku.
      - Nie znam włoskiego.
      - W takim razie przykro mi, ale musimy odłożyć te czarujące pogaduszki na kiedy indziej.
      - A po angielsku? - zapytał pospiesznie.
      - Solo in italiano - ucięłam kategorycznie i ostentacyjnie przerzuciłam kartkę.
      Ale gość był bardziej uparty niż mucha, a wkurzający jak komar.
      - A kiedy jest możliwość, żebyśmy mogli porozmawiać po polsku?
      - Cóż - uśmiechnęłam się zimno - gdy Bianca pójdzie spać.
      W innych okolicznościach się nie rozstawałyśmy na wypadek, gdyby naszła ją ochota na, dajmy na to, masaż, zupę albo nawet potowarzyszenie własnemu tacie podczas treningów, bo żeby wejść na salę, trzeba było poprosić kierownika o pozwolenie.
      Do wszystkich tych rzeczy ja, jako tłumaczka, byłam jej potrzebna.
      - Okej - powiedział Wrona normalnie - czyli kiedy?
      Nie chciałam być niemiła, więc nie sapnęłam z irytacją, waląc go książką po głowie, ale zamierzałam go zniechęcić, więc odparłam:
      - Nie wiem, koło dziesiątej, jedenastej? W nocy?
      - W porządku - uśmiechnął się pogodnie - zatem proponuję spacer przy świetle księżyca. Cieszę się, że jesteśmy umówieni - a potem, wracając na swoje miejsce z przodu, zawołał tak, by wszyscy słyszeli: - To do zobaczenia o północy w foyer!
      Chyba nie do końca rozumiałam, co się właśnie stało, bo gdy Bianca zadała mi pytanie, nie zorientowałam się nawet, że nie powinna rozumieć mojej rozmowy z Andrzejem, gdyż, cóż, mówiliśmy po polsku.
      - Umówiłaś się na randkę? - parsknęła śmiechem.
      - Na spacer - wymamrotałam.
      - A to przepraszam. Rzeczywiście, rażąca różnica. 
      I nawet nie zwróciła uwagi, kiedy zamordowałam ją wzrokiem.
      A przecież miałam powody. Śmiała się ze mnie, gdy ja cierpiałam, a cierpiałam bardzo. Bo chociaż Wrona nie był ani jakoś szpetny, ani głupi, i nie wydzielał brzydkich zapachów - miał ładne, słodkie perfumy, a chuchał świeżą miętą - to ja naprawdę nie chciałam iść z nim na randkę.
      Chciałam iść z Kurkiem.
      A on - w przeciwieństwie to reszty drużyny, która zainteresowała się jednoznacznym okrzykiem Andrzeja skierowanym do mojej skromnej osoby - nawet nie zwrócił na to uwagi. Wręcz przeciwnie.
      Z uporem czytał magazyn wędkarski.
      Serio. Magazyn wędkarski. Szkoda, kurde, że nie Cosmo. 

      Przez resztę dnia unikałam pana Wrony, a Biance powtarzałam, iż w żadnym wypadku nie zamierzam się z gościem spotykać. Może rzeczywiście należało zejść i powiedzieć: "Sorry, stary, ale zwiałeś, nim kazałam ci się wypałować", dla czystej kultury, ale nic poza tym.
      Bo to naprawdę nie było tak, że ja byłam napalona na cokolwiek. Jezu, miałam w domu tylu wspaniałych facetów, wokół których mogłam się zakręcić, gdybym chciała.
      To, że zainteresowałam się Kurkiem, nie wynikało z trwożnej samotności czy czegoś w tym stylu. Po prostu sądziłam, że jest w moim typie.
      W przeciwieństwie do Wrony.
      Zatem zeszłam o tej cholernej północy do foyer z zamiarem powiedzenia mu "spadaj", którego wcześniej nie zdążyłam, lecz wszystko poszło nie tak, jak to sobie zaplanowałam.
      Zamiast spotkać jego, to on spotkał mnie.
      Oczywiście, że to jest różnica. Zasadnicza różnica. Bo, po pierwsze, wyszło na to, że pojawiłam się tam pierwsza - jakby mi zależało na tym dziadowskim spacerze, podczas gdy zależało mi wyłącznie na tym, aby dał mi spokój - a po drugie: zaszedł mnie od tyłu - a tam było ciemno, bo foyer Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w Spale o północy to nie jest jakieś szalenie użyteczne miejsce - i zapytał cicho, prosto w moje ucho:
      - Tęskniłaś za mną, Sophie?
      - Nie jesteś do końca normalny, prawda? - zapytałam dużo spokojniej niż się czułam, choć na pewno nie umknęło mu moje wzdrygnięcie.
      - Auć, czemu jesteś taka okrutna?
      - Zawsze jestem okrutna dla mężczyzn, którzy mnie napastują - odparłam lodowato, ale on się tylko uśmiechnął.
      - Chyba jednak nie napastowałem cię aż tak bardzo, jak twierdzisz.
      - Na twoim miejscu bym się nie zakładała - poleciłam z fałszywą troską i miałam odejść, kiedy westchnął i wskazał ręką drzwi.
      - Kwadrans. Po przyjacielsku. Palcem cię nie tknę.
      - Nie jestem zainteresowana - wyartykułowałam, na wypadek jakby dotąd nie zauważył.
      - A jednak przyszłaś.
      Dooobra, punkt dla niego.
      - Przyszłam, ponieważ Bianca przekonała mnie, że wypada cię uprzedzić, żebyś nie stał tu jak idiota - wyjaśniłam zgodnie z prawdą, ale on zrobił taką minę, jakby nie wszystko mu się zgadzało.
      - A nie mogłaś tego zrobić w ciągu dnia?
      2:0 dla Wrony.
      Rzeczywiście, przypomniałam sobie w końcu, próbowałam to zrobić kilka razy, ale w każdym przypadku coś odwracało moją uwagę.
      A nawet nie coś, tylko ktoś.
      Bianca ewidentnie utrudniła mi wyplątanie się z tej randki i byłam gotowa się założyć, że to było bardzo celowe działanie. 
      - Co za mała, podstępna żmija.
      Moja mina musiała najwyraźniej wyjaśniać więcej niż moja odpowiedź, bo Andrzej uniósł wysoko brwi, odrzucił głowę do tyłu i parsknął śmiechem, przyklaskując sobie w dłonie. 
      - No proszę - powiedział z uznaniem - mam chody u córki trenera.
      - Tak - parsknęłam złośliwie - u trzynastolatki. Nie wiem, czy ci współczuć, czy dzwonić po prokuraturę.
      - Daj spokój - wywrócił oczami - chodź na spacer, będę grzeczny.
      Szczerze? Nie mam pojęcia jak to się stało, ale się zgodziłam.
      Poważnie, nim się zorientowałam spacerowaliśmy wokół ośrodka i było o tyle sympatycznie, że nawet nie gryzły nas komary. Choć to było akurat podejrzane. 
      - Dobra - zagadnął swobodnie Andrzej - jak do tego doszło, że się tu znalazłaś?
      - Normalnie, zadzwoniono do mnie i zapytano, czy moje ogłoszenie jest wciąż aktualne.
      - Ogłosiłaś się jako niańka córki trenera?
      - Nie - zaśmiałam się - ogłosiłam się jako tłumacz.
      - A zostałaś przy okazji niańką.
      - Nieprawda - potrząsnęłam głową. - Jestem tłumaczem Bianki. To, że się zakumplowałyśmy przy okazji to zupełnie inna sprawa.
      Bo tak właśnie było. Nie opiekowałam się nią, uważałam ją bardziej za koleżankę z pracy albo kogoś takiego. Jak dojrzałą, dorosłą osobę. Według mnie trafiła mi się najlepsza praca pod słońcem. Nie dość, iż miałam zapłacone prawie trzy tygodnie w SPA, to jeszcze dostawałam gażę za to całe tłumaczenie dziewczynie, która była naprawdę świetna.
      To znaczy, o ile nie próbowała mnie swatać.
      Nagle do głowy wpadł mi jeszcze jeden pomysł.
      JEZU.
      - Czy to Bianca kazała ci się ze mną umówić? 
      Andrzej spojrzał na mnie tak niezmiernie zaskoczony, że aż pożałowałam zadania tego pytania. 
      - Boże, nie! - A potem przekrzywił głowę, co według mowy ciała było oznaką szczerego zainteresowania. - Czemu pytasz? Czyżbyś na to czekała?
      Nie chciałam być niemiła, ale sami rozumiecie. To, że w dżinsach i grafitowym swetrze wyglądał dużo lepiej niż w reprezentacyjnej polówce, nie znaczyło, że pozwolę mu na takie insynuacje.
      - A sprawiałam wrażenie osoby, która na to czekała?
      - Zdecydowanie nie. W takim razie są tylko dwie inne opcje dla których Bianca mogłaby coś takiego zrobić. Ktoś złamał ci serce?
      Praktycznie rzecz biorąc, to, cóż, niezupełnie. Nie mógł złamać mi serca, skoro nawet nie dał sobie szansy, żeby się w nim porządnie zagnieździć. 
      - A jaka jest ta druga opcja?
      - Podoba ci się ktoś, ale to nie ma przyszłości i Bianca chce, żebyś zainteresowała się kimś innym.
      Nie uważacie, że jak na dwudziestokilkuletniego faceta zadziwiająco dobrze rozumiał włoskie trzynastoletnie dziewczynki?
      Nie wiem, jak zareagowała moja twarz, lecz musiała zareagować wymownie na tyle, by Andrzej uznał to za potwierdzenie.
      - Zatem kto to? - zapytał z przesadnym zainteresowaniem. - Zibi?
      Zakrztusiłam się własną śliczną.
      - Cóż, nie. Zbyszek jest trochę, eee, zbyt...
      - Głupi? - podsunął mi Andrzej.
      - Tego nie powiedziałam. Ostatecznie go nie znam.
      - To dobrze - odparł zwyczajnie, rozglądając się na boki - bo nie jest.
      - Serio? – parsknęłam, nim zdążyłam się powstrzymać, bo jedyne co kojarzyło mi się z Bartmanem to "przypakowany" i właśnie "głupi".
      Wiem, że zachowywałam się trochę jak hipokrytka, skoro sama miałam pretensje do Bartka, że uznał mnie za głupią blondynkę, zupełnie mnie nie znając, a teraz ja w ten sam sposób oceniałam Bartmana, ale, wiecie, ten tatuaż na bicepsie.
      To trochę mylące.
      - Wiedziałem! - zatriumfował Andrzej, wybuchając śmiechem. - Nie, poważnie. Może nie ma specjalnie wyrafinowanego poczucia humoru, ale jest oczytany i elokwentny. No i biegle mówi po włosku.
      Łał.
      - Ciągle mówimy o tej samej osobie?
      - Owszem - odparł pogodnie. Cały ciągle był taki strasznie pogodny. To było zadziwiające niemal tak bardzo, jak ta kwestia Bartmana-erudyty. - Zibi grał przez jakiś czas we Włoszech.
      - Tyle akurat wiem.
      - Serio? - tym razem to on wyglądał na zaskoczonego i jeśli ja wcześniej miałam taką samą minę, to wyglądałam naprawdę żenująco.
      - To aż tak dziwne, że mogę się interesować siatkówką? 
      Andrzej, nawet jeśli się zmieszał, to nie dał tego po sobie poznać, zamiast tego uśmiechnął się w sposób, który przywiódł mi na myśl zadowolonego łobuza i rzucił:
      - Nie, skąd. Po prostu gdybym wiedział wcześniej, to zapytałbym od razu, jak wygląda twoja wizja drużyny.
      - Cóż - mruknęłam - na pewno bez Bartmana.
      Nawet jeśli był oczytany i mówił po włosku, to wcale nie zapomniałam, jak powiedział do mnie "maleńka".
      Dureń.
      To była piękna letnia noc. Niebo było granatowe w najpiękniejszym odcieniu, a milion srebrnych gwiazd przywodziło mi na myśl suknię Merlina. O ile oczywiście człowiek nie spoglądał w prawo i nie zostawał oślepiony mlecznobiałym księżycem w pełni, tak dużym, że aż nieprawdopodobnym.
      Zatem było ciepło i pięknie. Pachniało lasem, a ja szłam w tym lekkim wiaterku, dyskutując z Wroną o siatkówce.
      I wiecie co? Było spoko. Serio. I miałam zadziwiające wrażenie, że choćby padał deszcz, a na księżycu byłby wyryty wielki widelec, to też by mi się podobało, ponieważ głównym czynnikiem, przez który tak się działo, był fakt, iż w ciągu całego tego spaceru ani razu nie pomyślałam o Kurku. 
      - Zatem - odezwał się niespodziewanie Andrzej, po tym jak zgodnie stwierdziliśmy, że na rozegraniu powinien grać Drzyzga, a Ruciak powinien częściej zmieniać Winiara, zwłaszcza, gdy tamten był w pierwszej linii - to który z nas ci się podoba?
      Jezu, a już o tym zapomniałam.
      - Czemu miałabym ci mówić?
       - Żebym mógł cię szantażować, gdybyś nie chciała mnie pocałować? - uśmiechnął się figlarnie.
      - Ach, no chyba, że tak - pacnęłam się lekko w czoło, jakby to było całkiem oczywiste.
      - Zatem? - powtórzył.
      - Nie powiem ci, Andrzej - roześmiałam się lekko, przystając i zapatrując się w księżyc.
      Był niesamowity. Jezu, jak z pocztówki. Tak olśniewający, że nie protestowałam, kiedy Wrona położył mi rękę między łopatkami i poprowadził na pobliską ławkę. 
      Rzeczywiście, to trochę lepiej wpływało na błędnik niż długotrwałe stanie z zadartą głową.
      - Ale czemu nie? - nie rozumiał. - Wiesz, ja jestem jednym z nich. Trochę się orientuję o nastrojach panujących w drużynie. Jeśli wiesz, co mam na myśli.
      Patrzyłam na ten jego zwariowany, zadowolony z siebie uśmiech i rozumiałam doskonale. Nie mogło mi się to do niczego przydać, bo Bartek wyraźnie zauważył, że jest zajęty, ale wzbudzało moją ciekawość.
      - Tak? Więc jakie nastroje panują w drużynie?
      - Interesujące - droczył się.
      - Nazwiska, proszę - uściśliłam przekonana, że mnie zbędzie, ale ku mojemu największemu zdumieniu wzruszył ramionami i zaczął wymieniać:
      - Bartman, Kłos, Ignaczak, Winiar, Zator, Kubiak, Jarski, Łukasz, Fabi, Kurek.
      Stało się. Powiedział to nazwisko i, łał, nic się nie stało. Ani śledziona nie podeszła mi do krtani, ani nie zadygotały mi kolana. Nie chciał mnie i proszę bardzo.
      Byłam pewna, iż oczy mam wielkości tego księżyca, który był za moimi plecami. Bardziej niż samym nazwiskiem Bartosza byłam zdumiona w ogóle ilością tych nazwisk. I to niektóre były żonate od tylu lat!
      - Zgrywasz się.
      - Nie - przysiągł z poważną miną. - Poważnie. Nie twierdzę oczywiście, że to są jakieś niewolnicze uczucia, ale parę miłych słów na twój temat raczyli powiedzieć.
      I wtedy mnie naprawdę olśniło.
      I nie chodzi mi tylko o księżyc, on olśniewał mnie od dłuższego czasu.
      - A ty? Również mówiłeś o mnie miłe rzeczy?
      - Nie - Andrzej próbował nie zauważyć mojego kokieteryjnego uśmiechu, jakby wcale nie był zaskoczony, jakby był przekonany od początku, iż w końcu go zobaczy. - Ja nie mówię, ja robię. Zatem?
      - Jakie to ma znaczenie? - pomyślałam i po chwili zorientowałam się, że mówię to na głos. - To ty tu ze mną jesteś, nie on. To ty wykazałeś trud.
      - Powiedz mi chociaż, czy był w wymienionych.
      - Był - kiwnęłam ze znużeniem głową. - Dlatego mam pomysł, człowieku czynu. Zamiast zajmować się ploteczkami, lepiej odwróć od niego moją uwagę. Jeśli wiesz, co mam na myśli.
      Wiedział. I odwrócił tę moją uwagę w sposób lepszy niż dobry. Naprawdę, dużo lepszy.



KONIEC.





Nie macie pojęcia ile zdrowia poświęciłam, żeby to wszystko dla Was przepisać. Ale proszę bardzo, obiecałam Wronę i jest Wrona. Ja go nie czuję, bo jakoś go po prostu nie czuję, więc nie jest najlepszy, ale, trudno. Nic więcej na temat tego kolesia z siebie nie wykrzeszę.

Aha, jedno pytanie, jest tu jeszcze ktoś kto pamięta Słomkę?

niedziela, 11 sierpnia 2013

Rozwiązanie konkursu.

      Jezu.
      Nie wiem wielu rzeczy. Nie znam drugiej prędkości kosmicznej na Marsie i nie jestem do końca pewna przez jakie "h" pisze się "huśtawka".
      Ale jednego jestem pewna jak tego, że z radia w drugim pokoju śpiewa Ich Troje. Mianowicie:
      Nigdy więcej konkursów. Serio. Nie macie pojęcia ile mnie kosztowało wybranie tej najlepszej pracy. Jedna była wspanialsza od drugiej i wybranie tej pierwszomiejscowej to była dla mnie największa katusza wszech czasów. Wolałabym chyba oglądać Zibiego nago. Jeśli wiecie co mam na myśli.
      Ale w końcu wybrałam. Nie miałam innego wyjścia.
      Nie zmienia to faktu, że wszystkie byłyście niesamowite. Naprawdę, naprawdę wspaniałe - NAJLEPSZE! Już sam fakt, że odważyłyście się podzielić swoim talentem jest dla mnie niesamowity. Nie wiem czy ja zdobyłabym się na taką odwagę, gdybym była na Waszym miejscu. Dlatego jeszcze raz wielkie chapeau bas.
      Tylko że zwycięzca może być tylko jeden.
      I jest nim Emma. Emma i jej Przypadek.
      Opowiadanie ma 13 i pół strony i próbowałam je już opublikować 3 razy. Słownie: TRZY. Blogspot nie rozumie najwidoczniej, że to ważne, bo stale upiera się, że 13 i pół strony to za dużo. Dlatego jestem zmuszona opublikować tylko fragment i podzielić się z Wami linkiem do reszty, którą SERDECZNIE POLECAM i jestem pewna, że jeśli spróbujecie, to nie zdołacie się oderwać aż do ostatniego znaku interpunkcyjnego.
      Zwyciężczynię proszę jeszcze o kontakt na wcześniej używanym mailu i nie przedłużając, zapraszam wszystkich na lekturę.



      Przepraszam, czy to Przypadek?
      By Emma

      Można było pomyśleć, że za każdym razem gdy Bartek wychodził na ulicę, nad Bełchatowem od razu zaczynało świecić słońce. To nie do końca wytłumaczalne zjawisko, ale tak właśnie było. Gdy tylko przekraczał próg swojej klatki schodowej i brał głęboki oddech, wokół niego natychmiastowo robiło się jaśniej.
      Tak było i tego dnia.
      Szedł w swoim ulubionym dresie przez bełchatowskie ulice i posyłał wszystkim promienne uśmiechy. I choć większość ludzi, która z takim entuzjazmem witała go i życzyła miłego dnia, była mu kompletnie obca, to jego imię i nazwisko znali wszyscy. Machał ręką do kierowcy autobusu linii numer siedem, którego codziennie mijał przechodząc obok przystanku autobusowego o ósmej czterdzieści osiem, a mężczyzna od razu zyskiwał więcej energii na początku porannej zmiany. Przybijał piątki dzieciakom, które biegnąc do szkoły otaczały go z każdej strony i chwaliły jego akcje w ostatnim meczu. A potem przebiegał przez jezdnię i odbierał poranną kawę w ulubionej kawiarni z rąk ulubionej kelnerki, która każdego dnia posyłała mu znaczące spojrzenie spod wachlarza długich rzęs i uśmiechała się łobuzersko licząc, że znów zaprosi ją do siebie.
      I nawet gdy spóźniał się na trening nikomu to nie przeszkadzało. Gdy wkraczał na halę z wypiekami na twarzy trener tylko machał do niego ze spokojem i dawał tyle czasu, ile mu było potrzeba do przygotowania się do zajęć. Podczas rozgrzewki koledzy z drużyny żartowali, że pewnie znowu spóźnił się przez jedną ze swoich tajemniczych koleżanek, a potem pół-żartem, pół-serio podziwiali łatwość, z jaką przyciągał kobiety. Czasem czuł się, jakby szczęście kopnęło go z taką samą mocą, z jaką Grozer posyłał na niego zagrywki, gdy nie mógł znieść kolejnych skutecznych ataków ze strony Bartka.
      Prawda była taka, że wszyscy go uwielbiali. A Bartka bardzo to cieszyło. Popularność, pieniądze, gra w jednym z najlepszych klubów na świecie, bogate życie towarzyskie, powodzenie u pięknych kobiet i fakt, że gdziekolwiek by się nie pokazał wzbudzał sensację niczym królowa angielska, dawały mu poczucie, że mając wszystko, może mieć jeszcze więcej. No chyba, że w grę wchodziła nauczycielka gimnastyki w osiedlowym przedszkolu koło hali.
      - Wujku, a co ty tu robisz?
      Oliwier został zaszczycony tylko krótkim spojrzeniem Bartka, które jak magnes było przyciągane przez unoszące się i opadające opięte getrami pośladki panny Mirabeli.
      - Cii, Olek, cii. Wracaj do grupy, ćwicz dalej.
      Ale Olek, choć blondynka, nie był na tyle głupi, by nie wiedzieć co się kroi. Przez ramię rzucił Kurkowi oskarżycielskie spojrzenie i powrócił do robienia przysiadów. Z miną „wiem, o co ci chodzi” spoglądał na Bartka co jakiś czas, a gdy Bartek przypadkowo trafił na wzrok małego Winiarskiego tylko uniósł ręce w geście niewinności.
      - Kurek?
      Kolejny, przebiegło mu przez myśl i odwrócił się do Michała, który spoglądał na niego z taką samą miną, jak Olek przed sekundą. I wtedy Bartek doszedł do wniosku, że gdyby miał taką młodszą kopię siebie, to o wiele łatwiej byłoby skupić na sobie uwagę Mirabeli. Bo trzeba dodać, że ta choć na widok Kurka robiła maślane oczy, to całkowicie traciła głowę, gdy obok niego stał Winiar z synem.
      - Mogę spytać, co ty tu robisz? – Michał uniósł brwi i kąciki ust w taki sposób, jakby chciał powiedzieć „mam cię!”.
      - J-ja? Ja… Ja po Olka przyszedłem.
      - Aha. – Misiek pokiwał głową ze zrozumieniem, głęboko nad czymś się zastanawiając. – Dlaczego?
      - Dlaczego? No j-jak to… Bo my się z Olkiem lubimy, no nie? Wiesz, chciałem go zabrać do siebie, w jakieś gry pograć, no wiesz. Jak to kumple, no nie?
      - Jesteś zbokiem, no nie?
      Ale Bartek już nie odpowiedział, bo oto w jego stronę szła panna Mirabela. Wysoka, zgrabna, opalona, z zaróżowioną buzią i włosami koloru pszenicy. Bartkowi od razu cała krew odpłynęła do… do uszu i zaczął tak prędko mrugać oczami, jakby zaatakował je rój muszek owocówek. Już startował, już chciał coś powiedzieć, ale wtedy zauważył kroczącego obok niej Olka, który widząc jego minę wystawił język i podbiegł do ojca. A Mirabela ruszyła za nim. Ominęła Bartka jakby był powietrzem i już po chwili wychwalała pod niebiosa ruchliwość i sprawność fizyczną Oliwiera przed Michałem. Z założonymi rękoma obserwował całą tę scenkę, mrużąc oczy za każdym razem, gdy któryś z Winiarskich posyłał mu triumfalne spojrzenia. I choć na Michale długie nogi Mirabeli nie robiły wrażenia, a wszystkie komplementy przyjmował z naturalną grzecznością, to widok pieklącego się Bartka sprawiał mu dużo zabawy. W całej drużynie nie było nikogo, kto nie wykorzystałby okazji do zrobienia mu na złość, gdy wreszcie Bartek nie mógł mieć wszystkiego. Ale i tak go bardzo lubili. Bo to w końcu był Kurek… No nie?
      Tak więc Bartek choć znany, kochany i w ogóle cały naj zazwyczaj miał wszystko na wyciągnięcie ręki, to nie mógł przeboleć, że Mirabela ma go w nosie i bardziej od niego woli zaobrączkowanego i dzieciatego Winiara, który nie był zainteresowany dodatkowymi zajęciami fizycznymi z udziałem rodziców, ani prywatnymi lekcjami jogi. A Bartek bardzo chętnie ułożyłby z nią pozycję spętanego kąta.
      I jeśli wydaje wam się, że Mirabela była jedyną osobą, na którą kurkowy urok nie działał, to jesteście w błędzie. Tylko ten przypadek jest zupełnie inny i Bartek bardzo go lubił, bo jest to Przypadek przez duże „P”.
      Gośka Przypadek zajmowała mieszkanie na ostatnim piętrze starej kamienicy zaraz za centrum miasta. I trzeba zaznaczyć, że było to najulubieńsze miejsce Kurka na ziemi. Lubił te niezbyt duże pomieszczenia, w których mieściło się wszystko to, co najpotrzebniejsze. Lubił te puste pastelowe ściany, a najbardziej tę, która była inna, bo cała obklejona zdjęciami, wycinkami z gazet i tekstami piosenek lub wierszy. Lubił zapach kadzidełek, od których nieraz kręciło mu się w głowie, pomieszany z aromatem najlepszych czekoladowych ciastek na świecie. I lubił samą Gośkę. Zwłaszcza wtedy, gdy leżała z nim na podłodze, wlewała w niego herbaty różnej maści i słuchała Beatlesów.
      Gośka miała to do siebie, że denerwowało ją usposobienie Bartka wobec życia i usposobienie ludzi wobec Bartka. Dostawała białej gorączki, gdy nadwyżkę za kurs taksówką miał na koszt firmy, a z rachunkiem w restauracji dostawał także numer kelnerki. Jako jedyna nigdy mu nie pobłażała i tylko u niej musiał zmywać po obiedzie. A gdy chciał podarować jej pod choinkę zmywarkę nie odzywała się do niego aż do Nowego Roku. Mimo to, Gośka była najlepsza, bo zawsze go słuchała i nigdy nie powiedziała mu, że jako Bartosz Kurek nie powinien mieć żadnych problemów.
      - Jesteś moją myślodsiewnią – stwierdził kiedyś, gdy stanął w drzwiach Gośki o czwartej nad ranem. Patrzył na nią wzrokiem zbitego psa, a w ramionach ściskał „Czarę Ognia”, którą od niej pożyczył, bo miał dość jej niezrozumiałych aluzji wyciągniętych z książek o Potterze. Był wtedy nieco pijany, w dodatku na głowie miał to durne sombrero z Buenos Aires, ale Gośka i tak trzasnęła mu drzwiami przed nosem. Jednak dwie minuty później wprowadziła go do środka, ułożyła na swoim łóżku i stwierdziła, że to najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek jej powiedział. I od tamtej pory nazywała go swoim przyjacielem.







Jeszcze raz GRATULUJĘ WSZYSTKIM, BYŁYŚCIE ŚWIETNE!