Miałam samochód, który dostałam od brata na osiemnastkę. To był dla niego żaden problem, ponieważ zajmując się marketingiem sieciowym, w wieku dwudziestu trzech lat dorobił się już naprawdę kosmicznych pieniędzy, a poza tym to był spadek po jego narzeczonej, która wyjechała do Kazachstanu.
Z dnia na dzień.
Z jedną walizką.
Bez słowa uprzedzenia.
Dzięki temu nie musiałam mieszkać w bursie, jeździć do szkoły busem i mogłam zawozić moją małą siostrę na wszystkie mecze, o jakich tylko marzyła.
No, i oczywiście uciekać do Bełchatowa na wagary, żeby spotkać się z Olkiem Atanasijeviciem. W kwestii licznika miałam jeszcze coś wymyślić.
Kiedy minęłam Tuszyn i mój dom, wykonałam już trzy telefony na numer pozostawiony mi na bilecie dwa tygodnie wcześniej, ale nikt nie odbierał. Czy byłam zawiedziona? Jezu, nie. Byłam tylko monstrualnie wściekła, bo gdzież indziej miałam się podziać? Napisałam mu więc esemesa o jakże uroczej treści:
„Wow, jak super, że dałeś mi swój numer i odbierasz telefony, dzięki!”
Przez chwilę stwierdziłam nawet, że skoro nie zamierza odpowiadać na moje wezwania, to chyba rzeczywiście byłoby lepiej, gdybym wróciła do domu. Ale w tym momencie usłyszałam Upiora w operze.
– Przepraszam, mam trening – wypalił od razu, nawet nie czekając na moje „halo?”. Był jeszcze trochę zziajany, więc jeśli nie okłamywał mnie co do tego treningu (no wiecie, znam kilka innych czynności, po których się sapie), wyglądało to tak, jakby urwał się w połowie truchtania, żeby tylko sprawdzić czy nie ma jakichś nieodebranych połączeń. Zastanawiało mnie tylko, skąd wiedział, że to właśnie mój numer. Chyba, że on tak wita wszystkich. Tak jak moja babcia kiedyś wszystkich witała hasłem: „RMF fm, muzyka najlepsza pod słońcem”. – Coś się stało?
– Uciekłam z kartkówki z trygonometrii i nie mam gdzie się podziać do piętnastej – wyjaśniłam, czekając, aż zrobi się zielone, i rozglądając przy okazji, czy nigdzie nie stoi policja gotowa wyciągnąć ode mnie haracz za rozmawianie w trakcie jazdy.
– I pierwszą osobą, o której pomyślałaś, byłem ja? – spytał wesoło. – No wiesz, to mi schlebia!
– Nie cukruj, bo pójdzie w boczki. O której mogę się pojawić?
– Najpóźniej za godzinę powinniśmy skończyć. Po prostu czekaj pod Energią, dobrze? – W tle rozmowy usłyszałam donośny huk, aż podskoczyłam, zwłaszcza, że zlał się z dźwiękiem klaksonu, którym zostałam potraktowana przez kierowcę z tyłu. – Jezu, muszę kończyć, przyszli po mnie.
Zaczęłam się śmiać, rzuciłam „pa!” i docisnęłam pedał gazu.
– Jezus Maria, przyszłaś pokutować? Kościół jest tam, za skrzyżowaniem.
Podniosłam głowę z kolan i, pamiętając, że mam na powiekach eyeliner, powstrzymałam się przed potarciem zmęczonych oczu.
– Jesteś nieszczęśliwa, śpiąca czy po prostu przyćpana? – zapytał koleś i uśmiechnął się trochę ironicznie, ale w całym tym swoim cwaniactwie był całkiem sympatyczny.
Co wiedziałam o nim z boiska? Nazywał się Winiarski i był piękny jak wiosna.
– Po prostu przyćpana – pokiwałam głową i na potwierdzenie swoich słów rozdzierająco ziewnęłam.
– Chłopaki się jeszcze kąpią, więc jeśli koczujesz na jakieś autografy, to spokojnie zdążysz skoczyć do Starbucksa.
Próbowałam stłumić lekkie oburzenie, które mnie połaskotało w mostku, gdy wysnuł aluzję, jakobym miała być zdesperowaną fanką. Pewnie siedząc nieprzytomna na betonowych schodkach hali Energia i czekając aż skończą trening, tak właśnie wyglądałam. Ostatecznie nie miał prawa wiedzieć o mojej znajomości z Atanasijeviciem, która była tak świeża, że aż nieistniejąca. Poza tym, coś mnie zastanowiło.
– Najbliższy Starbucks jest przecież w Warszawie.
Ten ogłupiająco przystojny Winiarski spojrzał na mnie wymownie.
– Wiem o tym doskonale.
A kiedy skomentowałam to głośnym jęknięciem, zaczął się śmiać. Pewnie miał w planach pożegnać się i gdzieś rezolutnie zwiać, ale na przekór winiarskim przepowiedniom, w tym właśnie momencie z hali wypadł zziajany Olek i zaczął trajkotać po angielsku jak – co zdążyłam zauważyć – to on.
– Czekasz długo? Mam nadzieję, że nie. Przepraszam, jeśli tak, ale ta kwoka – kiwnął przelotnie w stronę Winiarskiego – zajęła mi prysznic. Jakbym wiedział, że już tu czekasz, tobym go pogonił. Trzeba było dzwonić albo coś. Myślałem w sumie, że jeszcze jedziesz, bo umówiliśmy się, że za godzinę, a ty już tu jesteś i... no, wybacz w każdym razie.
Winiarski podrapał się po nosie, żeby ukryć uśmiech i mruknięcie:
– Mrugnij, jeśli jesteś tu wbrew swojej woli.
Powiedział to bardzo cicho i po polsku, więc kiedy parsknęłam histerycznym śmiechem, Serb trochę zmarkotniał.
– Mam trzy godziny wolnego, potem jest mecz – dokończył tym razem zadziwiająco konkretnie, a ja potaknęłam.
– Świetnie. Proponuję coś zjeść.
– Nie łudź się – rzucił Winiarski, salutując na pożegnanie i przezornie odchodząc w stronę swojego samochodu. – Choćby miał usta zajęte nie wiadomo czym, to i tak będą najdłuższe trzy godziny w twoim życiu.
– Rozumiałem! – zawołał nieskładną polszczyzną Atanasijević, udając oburzenie. A potem dorzucił po angielsku: – Nie słuchaj go, będzie fajnie.
„Nie słuchaj go”, powiedział.
„Będzie fajnie”, powiedział.
„Lubię chodzić, a po treningu nie jestem aż tak zmęczony, żeby nie móc się przez chwilę przespacerować”, wyjaśnił mi Olek, kiedy zapytałam, czy jest autem i jeśli tak, to czyim jedziemy. Potem wytrzeszczałam oczy ze zdumienia, bo kierowana jego głosem przejechałam prawie cały Bełchatów.
– Ty to nazywasz spacerowaniem?!
Spojrzał na mnie swoimi wielkimi oczami i jakby to miało wszystko wyjaśnić, odparł:
– Mam całkiem długie nogi.
W jego mieszkaniu pachniało wiśniami i świeżym praniem. Było niewyobrażalnie czysto, aż zaczęłam się zastanawiać, czy ich klubowe lokale nie mają jakichś specjalnych funkcji samosprzątania.
– Hm – podrapał się po kędzierzawej głowie - no to czuj się jak u siebie.
Skoro tak, to zrzuciłam trampki w przedpokoju, skórę na kanapę w salonie, otworzyłam balkon i od razu dorwałam się do jego kolekcji płyt. Miał wszystko, serio. Bacha, Backstreet Boys, Eminema i inne takie, ale najwięcej klasycznego rocka. Przez chwilę wahałam się między Radiohead a Pink Floydami, w końcu jednak wrzuciłam do odtwarzacza Dark side of the moon i odpaliłam czwartą ścieżkę.
Kiedy weszłam do kuchni, Olek już tam był. W zwykłych szarych dresach i czarnej koszulce w serek. Stał przed otwartą lodówką i wyglądał dość marnie.
– Tak naprawdę – wyznał mi w końcu, opierając się plecami o chłodziarkę, jakby to były drzwi do równoległego świata i właśnie powstrzymywał inwazję latających potworów spaghetti – to jestem najgorszym kucharzem na świecie.
– Dobrze, że to mówisz – zetknęłam dłonie czubkami palców – bo lubię ludzi szczerych. A poza tym, Kurt Sheller przy mnie to wygazowane piwo.
Przejrzałam jego zapasy, włącznie z sekcją przypraw i sosów w proszku, po czym doszłam do wniosku, że z tego co znajdowało się w jego kuchni, jestem w stanie ugotować marną imitację spaghetti carbonary.
Porozdzielałam nam zadania i już minutę później Olek kroił cebulę, udając, że łzy napływające mu do oczu to wzruszenie, gdy wczuwając się, wył wniebogłosy „The great gig in the sky”.
– Jestem pod wrażeniem – stwierdziłam, wrzucając makaron do gotującej się już wody. – W poprzednim życiu na pewno byłeś kotem.
– Sugerujesz, że brzydko śpiewam? – uniósł brew.
– Żartujesz? Śpiewasz doskonale. Clare Torry powinna się przy tobie schować – odparłam ze śmiertelną powagą, a on jak to on błysnął swoim promiennym uśmiechem, rozświetlając nim niewielką kuchnię jaśniej niż popołudniowe słońce wpadające przez okna.
– Widzisz. Doskonale gram, śpiewam, tańczę... Wprawdzie nie umiem gotować, ale nieźle obsługuję pralkę.
– No – westchnęłam głęboko - jesteś wszystkim tym, czego szuka mój kolega gej.
– Dziękuję – odparł grzecznie, bez ani grama pretensji, nie przestając się uśmiechać jak anioł.
Nie zareagował agresywnie, nie obraził się ani nawet nie zdziwił. Po prostu podziękował. Gość był chodzącym uosobieniem dobra i niewinności w najczystszej postaci. Absolutnie nieskalany.
– Mam kolegę geja. No i on zaprosił mnie i jeszcze jedną znajomą na pizzę – zaczął trajkotać, wrzucając na patelnię pokrojony w kostkę boczek, który zaskwierczał na rozpalonym teflonie. – Lubiłem go, no i mnie nie przeszkadza, że on był... no wiesz, więc się zgodziłem. Było naprawdę spoko i w ogóle. Ale następnego dnia znowu dzwoni i pyta, czy chciałbym się spotkać jeszcze raz, więc się zapytałem, czy będzie z nami ta koleżanka. On mówi, że nie, że tego dnia akurat nie może, ale wzruszyłem tylko ramionami i pytam, czy znowu idziemy na pizzę, ale on mi wtedy na to: „A może wpadłbyś na kawę? Pokazałbym ci mieszkanie i wiesz...”. Hm, spanikowałem. Powiedziałem, że bardzo przepraszam, ale właśnie dostałem mejla, że mamy dodatkowy trening tego wieczora, i się nie spotkaliśmy, a potem wieczorem poszedłem pobiegać, bo jak siedziałem przed komputerem, to miałem wyrzuty sumienia, że mu tak paskudnie nałgałem.
Z boczku zrobiły się już skwarki, więc zdjęliśmy je na talerz, i na tłuszcz, który się wytopił, wrzuciliśmy posiekaną wcześniej cebulkę. Zaczęłam rozrabiać sos z papierka, uśmiechając się w półlitrowy kubek.
– Na pewno złamałeś mu serce.
Aleksandar zrobił taką minę, jakby chciał przyznać mi rację, ale szybko zaczął zduszać w sobie poczucie winy, które tak paskudnie w nim podsycałam.
– Przecież ja to zrobiłem z troski - zaczął mnie przekonywać. – Ja wiedziałem, że się kiedyś spotkamy i zostawiłem ciebie dla siebie, żebyś miała takiego super faceta, co to tak ekstra śpiewa. Zobacz, jaka przyszłość przed nami: rodzina, domek, pies, kosiarka, może jacyś obcy w ogródku?
Zaczęłam się głośno śmiać, odrzucając głowę do tyłu.
– Aha, czyli to było po prostu dla mojego dobra, tak?
– Dokładnie – potaknął mocno głową i przez kilka chwil milczeliśmy, po prostu na siebie patrząc.
Jezu, to było takie proste.
Serio. To znaczy, nie zrozumcie mnie źle. Wiem, że znaliśmy się pół godziny, ale on należał do tego rodzaju osób, które się uwielbiało od pierwszego wejrzenia. Byłam przekonana, że na sam jego widok ludzie zaczynali się uśmiechać, a kiedy widziało się go na drugiej stronie ulicy, to przechodziło się tylko po to, żeby się przywitać.
Wiedziałam to, bo od dziecka miałam niewyobrażalny instynkt do ludzi. Potrafiłam wyczuć dobro po jednym pytaniu o godzinę. Nie byłam zachwycona faktem, iż wybrał mnie, bo przypadła mu do gustu moja fizyczność, ale wiedziałam, że składa się z czystej szlachetności. Poza tym w większości wypadków tak to się zaczyna. Widzisz kogoś, wybierasz go, poznajecie się, a potem albo z górki, albo w przepaść. Jedyny problem tak naprawdę leżał w tym, że... Aleksandar Atanasijević kompletnie nie był w moim typie. Jasne, był piękny i serdeczny, dobroduszny, i tak dalej. Ale nie był seksownym skurwysynem, a ja należałam do tego właśnie głupiego rodzaju kobiet.
Olek nie śmiałby mnie pocałować, był na to zbyt grzeczny. Wiedziałam, że nie tknąłby mnie choćby drewnianą łopatką, którą trzymał w ręku, a mimo to ucieszyłam się, gdy pokrywka przykrywająca makaron podskoczyła na buzującej wodzie i z czystym sumieniem mogłam oderwać wzrok od jego słodkiej, niewinnej buzi, która nie pociągała mnie w najmniejszy sposób.
Tak, wiem, miałam czekać i miało być długo. Ale przyszedł śnieg i pomyślałam, że jeśli boli Was to tak samo jak mnie, to trochę Wam umilę ten wietrzny, zim... wiosenny wieczór. Nie ma co czekać na niespodziewanych gości, kiedy Wy czekać i jesteście ze mną całe. Bardzo Was kocham, każde słowo, które piszecie pod postem, każdy znak interpunkcyjny sprawiają, że chce mi się płakać. Naprawdę, Aroma tylko udaje taką samowystarczalną, ale tak naprawdę, to gdyby nie Wy, wcale by jej nie było.